środa, 30 kwietnia 2025

Jak to drzewiej 1 maja świętowano



Wiem, wiem, powiecie komuna - i będziecie mieli rację. Tak, lata komuny i to tej najgorszej z początku lat 50. minionego stulecia - kult jednostki, kiedy to na wiecach skandowano - Stalin!, Rokossowski!... To ponad 70 lat temu. Ja tych początków nie pamiętam, ale życie z lat 60. i kolejnych już tak i to bardzo dobrze. Jestem rocznik 1952, zatem ten, który żył w tamtych czasach, uczył się, pracował i nie narzekał. Po 1956 r. nastąpiła postalinowska odwilż i mała stabilizacja, działo się lepiej. Za Gierka posmakowaliśmy Zachodu. Lata 80. zapachniały wiosną, choć o nią trzeba było walczyć. Rok 1989 okrągły stół i narodziny naszych obecnych czasów. 37 lat w PRL i 36 lata w III RP, zgrzeszyłbym śmiertelnie, gdybym miał wyprzeć się przeżytych lat. Nie porównuję i nie opisuję, po prostu zamieszczam te 100 unikatowych zdjęć na wzór niemego filmu z drobnymi informacjami, czego dotyczą prezentowane wydarzenia. Obejrzyjcie je z uwagą - to jest nasza prowincjonalna, strzeleńska historia, a na zdjęciach zapewne rozpoznacie swoich bliskich, zapraszam. 

Początek lat 50. - akademia pierwszomajowa








Początek lat 50. - otwarcie przedszkola i parku 1 Maja, u zbiegu ulic Kolejowej i Michelsona



Początek lat 50. - przemówienia oficjałów otwierające pochód pierwszomajowy na boisku sportowym przy SP 1




Początek lat 50. - pochody pierwszomajowe z 1950 i 1951 r.








































































Lata 60.





Lata 70.








Rok 1976


Rok 1978   




środa, 23 kwietnia 2025

Strzelno zainaugurowało 1000-Lecie Koronacji Bolesława Chrobrego.

W legendarnych dziejach Strzelna odkrywamy, że na przełomie marca i kwietnia 997 roku Wojciech Sławnikowic, książę czeski i biskup Pragi, w drodze do Prus przejeżdżał przez kujawskie Strzelno. Czy zatem w granicach współczesnego miasta już wówczas funkcjonowała jakaś osada? Wydarzenie z biskupem Wojciechem - opisane w miejscowej legendzie - jest wszystkim dobrze znane i w związku z tym pozwala nam na fantastyczne przeniesienie się w piastowską epokę. Był to czas kiedy władcą Polski z dynastii Piastów był książę Bolesław (992-1025). My zaś, zatrzymajmy się 28 lat po wizycie Wojciecha, czyli w 1025 roku, kiedy to Bolesław koronował się na pierwszego króla Polski.

Już na samym wstępie zaznaczam, że ówcześni mieszkańcy osady - jeżeli takowa istniała - nie mieli zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w pobliskiej stolicy Polan w Gnieźnie. Była Wielkanoc, 18 kwietnia 1025 roku w katedrze na Wzgórzu Lecha książę Bolesław - nazwany później przez potomnych Wielkim lub Chrobrym - nałożył na swoją głowę koronę. Ta koronacja stała się jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach Polski. Już wcześniej bo od ćwierć wieku blask korony towarzyszył księciu, a stało się to odkąd na pamiętnym Zjeździe Gnieźnieńskim w roku 1000 cesarz Otto III symbolicznie nałożył księciu Bolesławowi na skronie swój własny diadem. Widząc przepych jaki towarzyszył powitaniu cesarza rzymskiego w Gnieźnie, tenże powiedział: - Nie godzi się takiego i tak wielkiego męża, jakby jednego spośród dostojników, księciem nazywać lub hrabią, lecz wypada wynieść go na tron królewski i uwieńczyć koroną. Podjęte wówczas w Stolicy Apostolskiej starania o zgodę na koronację zostały storpedowane przez przeciwników księcia Bolesława. Dalszym dążeniom w tym kierunku przeszkodziła śmierć życzliwego księciu cesarza Ottona III oraz konflikt z jego następcą Henrykiem II.

Bolesław Chrobry zręcznie wykorzystał sytuację cesarstwa po śmierci swego wroga Henryka II, która miała miejsce w 1024 roku, jak i równoczesną śmierć papieża Benedykta VIII, by - nie pytając się nawet o zgodę ich następców – dopełnić ceremonii namaszczenia i koronacji, wieńczących długoletnie starania. Dokonał tego niemal w przeddzień śmierci, która nastąpiła niespełna dwa miesiące później - 17 czerwca 1025 roku.

 

A my tymczasem zajrzyjmy do wnętrza gnieźnieńskiej katedry oczami i wyobraźnią Jana Matejki przyjrzyjmy się przebiegowi ceremonii koronacyjnej. Na obrazie namalowanym w 1889 roku przedstawione teatrum miało odnosić się do fantastycznego wydarzenia - sceny odnoszącej się do 1000 roku. Przed ołtarzem, na którym złożono trumnę ze szczątkami doczesnymi św. Wojciecha stoi Bolesław, trzymając włócznię św. Maurycego i gwóźdź z Krzyża Świętego - dar cesarza Ottona. Biskup Radzynty, brat przyrodni św. Wojciecha wraz z cesarzem kładą mu na głowę koronę królewską. Cesarz, Otto stoi boso, wyrażając cześć szczątkom świętego męczennika Wojciecha. Za Ottonem widzimy księżniczkę Kunhildę z synem Mieszkiem II. Dalej stoi rycerz Stoigniew z mieczem, obok Światopełek książę kijowski i Bezprym, starszy syn Bolesława. Na pierwszym planie na prawo rycerz Nawoj z rodu Sieciechów wsparty na tarczy i w hełmie z orlimi skrzydłami. Obok złotego tronu - podarunku. Ottona, stoi brat króla Władywój, trzymając chorągiew królewską. Zza kolumny wygląda Emeryk węgierski. W głębi świątyni rycerstwo i tłum gości.

Ta pierwsza koronacja, czyniąca z monarchy pomazańca bożego, była również aktem politycznym, manifestacją woli niepodległości i suwerenności rodzącego się państwa polskiego. Polskę zaczęto też odtąd - od 1025 roku - określać i opisywać jako królestwo. Jednakże godność monarsza jej władców ostatecznie utrwaliła się dopiero po koronacji Władysława Łokietka w 1320 roku. Trzeba o tym pamiętać, patrząc na godło państwowe, na którym korona na głowie Orła Białego przypomina o tej pierwszej koronacji, dokonanej tysiąc lat temu. 

I już na marginesie dodam, że pierwsza odnotowana na starych pergaminach wzmianka o Strzelnie sięga dopiero roku 1133 i została zapisana ręką Jana Długosza (1415-1480) około 300 lat później. Ale tym w stu procentach pewnym dokumentem była bulla Celestyna III z 1193 roku, w której adresie zapisano: Papież Celestyn, sługa sług Bożych, umiłowanym w Chrystusie córkom: Beatrycze, pani klasztoru Najświętszej Marii Panny w Strzelnie, i jej siostrom, obecnym i przyszłym, które złożyły śluby zakonne, na wieczną pamięć. (…).

 

piątek, 18 kwietnia 2025

Wielkanoc


Wielkanoc 2006 rok - Dawidek z babką, w 1/3 przez niego zjedzoną
Wielkanoc 2021 rok - Dawid przy stole wielkanocnym u Dziadków...
Przywoływanie przeszłości to podróż sentymentalna w odległe czasy dzieciństwa, czy do lat młodzieńczych, kiedy na co dzień obcowaliśmy z dziadkami i rodzicami. Owe zwracanie się, czy wręcz sięganie do zakamarków naszej pamięci to nic innego jak odkurzanie tradycji i dorobku kulturowego wielu pokoleń, które tak po prawdzie składają się na nasze dzisiejsze jestestwo, a które zapisane zostało w pamięci dawnymi opowieściami naszych bliskich - jak to drzewiej bywało?

I dzisiaj tak właśnie się dzieje przed ważnymi w naszym życiu momentami, a szczególnie świętami. Wówczas zastanawiamy się jak to babcia i mama robiły, wracając przy tej okazji do starych przepisów na wypieki, sałatki, galarty, pasztetu, szynki i kiełbasy. Jest to coś niesamowitego w tym współczesnym zagonionym świecie, w tej pogoni za lepszym jutrem, w codziennym opychaniu się byle czym, co nasycone jest konserwantami i uniwersalnymi smakami, a co nie ma nic wspólnego z naszą kuchnią regionalną.



Zatem mamy Wielkanoc! Zastanówmy się, czy wręcz przypomnijmy sobie, jak te święta dawniej przeżywali mieszkańcy Strzelna. By wydobyć dziewiętnastowieczną prawdę o świętach Zmartwychwstania Pańskiego, wystarczy sięgnąć do dzieł Kolberga i starej prasy. By zaś dopełnić obrazu tych świąt, sięgnijmy do albumów z kartami pocztowymi czy albumów malarskich z obrazami, na których artysta wymalował stoły wielkanocne, kosze ze święconkami itd.

Ale zanim nastały te dni świąteczne, na 40 dni przed ich „eksplozją” rozpoczynał się post, który autentycznie powodował w organizmach naszych przodków, w miarę upływu tych dni, ogromne pragnienie zjedzenia czegoś co zowie się mięsem, czy słodkim ciastem. Przez 40 dni jedzono żur nie kraszony z ziemniakami lub chlebem, groch, fasolę – jako wysokobiałkową strawę, kluski żytnie i ziemniaczane z mlekiem, a niekiedy i z samą wodą oraz biały ser w formie gziku lub klusek – pierogi leniwe. Po prostu poszczono, oczyszczając organizm i modląc się podczas piątkowych nabożeństw – Drogi Krzyżowej.

Dawno temu, kiedy to byli z nami - Joanna i Marcin

Czytający ten tekst młodzi zapewne powiedzą, co ten wapniak wypisuje: żur, czyli osolona woda zaciągnięta ukiszoną mąką żytnią, jałowe ziemniaki, suchy chleb, groch, gzik, mleko – brrrryyyy, przecież to jest nie do przełknięcia. I macie rację, że ten aż tak umartwiający jadłospis nie ma dzisiaj prawa bytu.

Ale powiem wam, ja ów przysłowiowy wapniak, co przeżył niejeden taki 40-dniowy post, że wspomnienie dwudniowej uczty przy stole świątecznym do dzisiaj jest najpiękniejszym wspomnieniem tamtych lat. Może dlatego, że byli rodzice, babcia, ciocia i nas siedmioro dzieciarni oraz wielkie pragnienie zjedzenia kiełbas, szynki, zylcy oraz słodkich mazurków, tortu, ciasteczek i owego cudownego sernika. Nie wspomnę sałatek, jajek, ćwikły i chrzanu wykręcającego nos.



Zajrzyjmy do kuchni naszego dzieciństwa, pomijając tę kolbergowską z XIX wieku, do tej sprzed kilkudziesięciu lat, czyli lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego stulecia, która najbardziej utrwalona, kontynuowana jest współcześnie przez nas samych.     

W wielkim tygodniu dniami szczególnymi były te trzy ostatnie. W Wielki Czwartek wszyscy udawaliśmy się do kościoła na wieczorne uroczystość Ostatniej Wieczerzy Pańskiej. W tym dniu była to jedyna msza św. Ale również w tym dniu zaczynały się kulinarne przygotowania do świąt. Corocznie mama poświęcała przedpołudnie na pieczenie kruchych ciastek, którymi zapełniała wielkie blaszane pudło. Innymi wypiekami były babki piaskowe w korytku, w formie okrągłej, karbowanej oraz kamionkowej. Również przygotowywała spody pod mazurki i biszkopt na tort. Lukrowanie bab, nadziewanie i dekorowanie tortu i mazurków oraz sernika upieczonego w piątek, następowało w sobotę z wczesnego ranka.

Wracając do czwartku, to po południu mama mieliła i przyprawiała mięso na białą kiełbasę, zaś wieczorem po przyjściu z kościoła napełniała tym farszem mięsnym jelita świńskie.  Później wisiały pęta na drążkach, roznosząc woń po całym mieszkaniu. Również w tym dniu bejcowała mięsiwa, przygotowując je do piątkowego pieczenia.

Wielkanoc 2024



W piątek do południa wszyscy szliśmy do spowiedzi. Z kartkami w ręku, kolejno podchodziliśmy do mamy, z prośbą o wybaczenie naszych występków - grzechów - i całowaliśmy rodzicielkę w dowód skruchy w rękę. Pamiętam, jak mama uśmiechając się, wycierała w fartuch dłoń i ze słowami - żałuj za grzechy, podawała spracowaną dłoń do ucałowania. Dziś tego zwyczaju już chyba nikt nie stosuje, a przecież było to takie piękne.

W tym najbardziej postnym z postnych dni w naszym domu przygotowywane były wszystkie mięsiwa – oczywiście bez próbowania. Tak, więc wcześniej nasoloną szynkę należało opłukać i silnie związać dratwą na wzór siatki. Następnie gotowało się ją z dodatkiem warzyw i przypraw, tyle godzin ile kilogramów ważyła. Po ugotowaniu lądowała w kadzi z zimną wodą, a mama tłumaczyła nam pytającym się - dlaczego? - by zachować jej soczystość. W trakcie przygotowywane były mięsiwa do pieczenia. Ojciec uwielbiał wołowinę w całości. Mama słuszny kawał takiego mięsa szpikowała słoniną, soliła, pieprzyła - bez tych współczesnych przypraw do mięs – kładła do brytfanny na rozgrzany tłuszcz i opiekała. Później dusiła z dodatkiem czosnku i cebuli, pod szczelnym przykryciem. Kolejnym mięsiwem była karkówka zwinięta w baleron i podobnie, ale bez słoniny, pieczona i duszona. Omastą całości był wyśmienity pasztety z dziczyzny. Co roku i ja pasztet robię, niekiedy z dziczyzny, a w tym roku wieprzowy – pychota. Bardzo dobre pasztety robią moi bracia myśliwi: Michał i Antoni - jadłem, palce lizać.


Mama miała tak zaplanowaną pracę, że między tymi mięsiwami, jeszcze znajdowała czas na zrobienie pysznej „zylcy", czyli galartu z golonek. Do zastygnięcia, zylca wylewana była do dużej kamiennej, okrągłej formy. Zylcę polaną octem w dużych ilościach połykał tata, jako przekąskę pomiędzy posiłkami. W tym czasie starsi bracia tarli chrzan w korytarzu przy sztucznie wywołanym przeciągu. Natrzeć musieli tej przyprawy cały słój, a już samym jego doprawieniem zajmowała się mama. Kilka dni wcześniej, wysiewana była gorczyca na ligninie i robiona była ćwikła, czyli ugotowane, obrane i pokrojone w plastry czerwone buraczki, ściśle ułożone w weckach, a następnie zalane kwaśno-słodką zalewą: lekko osolona i osłodzona gotująca woda z dodatkiem ziela angielskiego, listka bobkowego, cebuli, korzenia chrzanu i octu. Był to nieodzowny dodatek do mięs na zimno. Dziś najlepszą ćwikłę robi brat Grzesiu. 

W piątek, wcześnie rano, mama zakradała się do sypialni i uchylając pierzyny, wybijała na naszych nogach „Boże Rany". Ten manewr nie ominął nikogo, nawet ojca. Wołając: Boże Rany! Boże Rany! - niemiłosiernie śmigała witkami po naszych nogach, przy okazji sprawdzając: - Maryś znowu nóg nie umyłeś! Cały dzień pościliśmy. Rano chleb z marmoladą i czarna kawa zbożowa, na obiad polewka, wieczorem herbata i chleb z dżemem. Mama z tatą w ogóle nie jedli w tym dniu, jedynie pili kawę zbożową. Wieczorem szliśmy wszyscy obowiązkowo do kościoła na liturgię i do Grobu Pańskiego. Po powrocie, jak starczyło czasu, to jeszcze robiliśmy - mama lub któryś ze starszych braci - baranka z dwóch osełek masła.

W sobotę rano z kuchni ulatniał się zapach parzonej białej kiełbasy. Na tym wywarze, jak i na wcześniejszym z gotowanej szynki, mama przygotowywała świąteczny żur z jajcem na twardo i plasterkiem szynki. Także z rana rodzicielka ciachała warzywa na sałatkę, gdyż bigosu nie gotowaliśmy na Wielkanoc. Wielkanoc to zimny stół, wyjątek stanowił żurek na ciepło, gorąca biała kiełbasa i jajca na miękko. Te na twardo, gotowane były w sobotę w łupinach od cebuli, dawało to jasnobrązowy kolor. Kilkanaście ugotowanych bez barwienia jaj służyło nam do wykonania różnymi technikami przecudnych pisanek. A były to jajca kolorowane farbkami wodnymi, kredkami pastelowymi i wyklejane kolorowymi bibułkami. Najpiękniejsze pisanki wychodziły spod pędzla mamy, malowała je po mistrzowsku.


Pomimo tych zapachów i krzątaniny, post nadal obowiązywał, nawet po poświęceniu jadła, czyli tzw. święconego, które nosiliśmy do kościoła w ogromnym koszyku wiklinowym. Kiedy już nastał zmrok, wszyscy jak jeden mąż zasiadaliśmy do stołu i kleiliśmy pudełka na prezenty, jakie to w nocy, a właściwie nad ranem przynosił do domy naszego „Zając". Kartoniki te mościliśmy siankiem wykonanym z drobniutko pociętej zielonej krepy i bibuły. Były to tzw. gniazdka, które następnie składaliśmy w różnych, ale widocznych zakamarkach, po to by rano odkryć w nich wszelakie słodkości: cukrowe zajączki, kurczaczki, jajeczka, czekolady, batony itp. słodkości.

Ale, zanim do tego doszło, starsi bracia i rodzice chodzili na rezurekcje, czyli uroczystą, pierwszą z rana mszę św. z procesją. Po mszy św., kiedy obywatelstwo opuszczało kościół, odbywał się harmider niebywały. Kilkoro mężczyzn odpalało ładunki karbidu (gazu powstałego z mieszaniny wody i kamienia karbidowego) nagromadzonego w specjalnie przygotowanej puszce. Detonacjom towarzyszył silny huk!

Po przybyciu z kościoła mama, przy naszej pomocy szykowała śniadanie wielkanocne. Myśmy zastawiali ogromny dwunastoosobowy stół świąteczną zastawą, a następnie: galartami, mięsiwami na zimno, szynką gotowaną, jajcami na twardo, sałatką, barankiem z masła, pięknymi okrągłymi chlebami, ćwikłą i innymi dodatkami. Wszystko udekorowane było „grynszpanem", jak zwykliśmy nazywać gałązki zimozielonego bukszpanu. W kuchni parzyła się biała kiełbasa i parówki dla najmłodszej dziatwy; podgrzewał się żur i gotowały się pięciominutowe jajka na miękko. Oddzielny ośmiokątny stolik brydżowy załadowany był ciastami: tortem, mazurkami, sernikiem, babami silnie lukrowanymi, ciasteczkami i czym tam się jeszcze dało. Kiedy siadaliśmy do stołu, wszyscy czekali, aż mama obierze jajko podzieli je na drobne kawałki i wszystkich, niczym Bożonarodzeniowym opłatkiem, poczęstuje z życzeniami Wesołego Alleluja! Bezwzględnie odmawialiśmy modlitwę: Pobłogosław Panie Boże nas i te dary, które z twej szczodrobliwości spożywać mamy Amen.


W ruch szły noże i widelce, w pierwszej kolejności pałaszując ciepłe potrawy, zimne zostawiając na później. Obiadu w tym dniu nie wystawialiśmy. Stół stał cały dzień zastawiony smakowitościami, jeno podchodziło się do niego i pojadało: zimne mięsiwa z sosami tatarskim i majonezem oraz z dodatkiem ćwikły; szynkę z chrzanem, podobnie białą kiełbasę; no i oczywiście ciasta wszelakie.

Wielkanoc kończyła spożywanie żuru „kroszonygo hoczykim", jak mawiała nasza sąsiadka z podwórza. Kiedy onegdaj zapytałem się jej: - Sąsiadko, a jaki to jest ten żur? Wówczas pokazała mi. Do gotującej się wody, z lekka osolonej, wlewało się zakwas z żytniej mąki wcześniej uczyniony. Gdy ten połączył się z wodą i przybrał właściwą konsystencję, dla zup zagęszczonych, wkładało się do gara pogrzebacz do białości w palenisku rozżarzony. Jego zetknięcie z żurem powodowało wybicie się tłustych oczek powstałych z wytrącenia się białka z przefermentowanej mąki żytniej.

Wesołego Alleluja!!!


Kiedy ta Wielka Noc nastanie życzymy Wam drodzy czytelnicy bloga „Strzelno moje miasto” na Zmartwychwstanie Pańskie dużo szczęścia i radości, które niechaj zawsze w dobrych Waszych sercach goszczą, zaś w jasnych duszach niechaj nadzieja poruszy i swym optymizmem wszystkie żale Wam zagłuszy. Zdrowych, Pogodnych Świąt Wielkanocnych, pełnych wiary, nadziei i miłości, radosnego, wiosennego nastroju, serdecznych spotkań w gronie rodziny i wśród przyjaciół oraz wesołego „Alleluja” życzą:

Lidia i Marian Przybylscy


środa, 9 kwietnia 2025

Strzeleńskie zabytki w muzeach i archiwach

XVII-wieczny obraz Dwóch modlących się mnichów ze Strzelna.

Kilka dni temu, kiedy za pośrednictwem Facebooka poinformowałem znajomych o rwie kulszowej, która mnie ponownie nawiedziła, w komentarzu napisał do mnie Leszek Kabaciński z Gniezna, zachęcając: - Teraz pisz o zabytkach ze Strzelna, które znalazły się w innych muzeach… Do tej słownej zachęty załączył zdjęcie XVII-wiecznego obrazu. Jako, że Leszka znam z poletka genealogicznego i z ogromnej wiedzy o „Jego Gnieźnie” odpowiedziałem niniejszym - odkurzonym - artykułem, meldując: Leszku! Zadanie wykonane! Dopowiem jeszcze, że w styczniu 2021 roku obiecałem wrócić do Gniezna i napisać o obrazie, którego zdjęcie przesłał mi Leszek. I stało się tak, ale jak to bywa, artykuł schował się w pliku, który zniknął z mojego pola widzenia. Leszku, dziękuję za przypomnienie!     

Strzeleńskie zabytki w muzeach i archiwach

Tych najcenniejszych jest kilkaset, począwszy od Bulli Celestyna III dla klasztoru Norbertanek w Strzelnie z dnia 9 kwietnia 1193 roku, poprzez dziesiątki innych średniowiecznych, rękopiśmiennych dokumentów, a skończywszy na prezentowanym dzisiaj XVII-wiecznym obrazie olejnym. Wszystkie te zabytki ruchome zaczęły zmieniać miejsce swojej lokalizacji ze Strzelna na inne miejsca - szczególnie: Poznań, Gniezno, Bydgoszcz, Kraków - od czasu nieświadomego ich wypożyczania oraz zabierania przez instytucje państwowe i kościelne. Wszystko zaczęło się od śmierci proboszcza ks. Ignacego Martena (1862-1882). Do czasu objęcia parafii w 1886 roku przez nowego proboszcza ks. Karola Wojczyńskiego przez cztery lata był wakat, parafią administrował wikariusz ks. Dionizy Strybel. To on w tym czasie uległ naciskowi i wypożyczył niemalże całe archiwum parafii i klasztoru norbertańskiego poznańskiemu Królewskiemu Archiwum do naukowego użytku, łącznie z bullą papieską z 1193 roku. Już nigdy dokumenty te nie wróciły do Strzelna, a dzisiaj przechowywane są - po ich przekazaniu z Poznania - w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy.

Obraz pozostałości niegdyś przebogatego archiwum strzeleńskiego daje nam, przybyły przed 1888 rokiem do proboszcza w Strzelnie, Wojciech Kętrzyński - do 1861 roku nazywający się Adalbert von Winkler - wybitny polski historyk. Znalazł on w resztkach archiwum Liber Mortuorum Monasterii Strelnensis Ordinis Praemonstratensis i wydał tę księgę w MPH t. V, Lwów 1888 (s. 718-767). We wstępie do tejże księgi napisał: - Wśród nielicznych książek i rękopisów, pozostałych w Strzelnie na Kujawach po Norbertankach, znalazłem zarzuconą księgę zmarłych tegoż klasztoru. Również w czasach pruskich z plebani strzeleńskiej wywieziono do muzeum - zbiorów Towarzystwa Historycznego Obwodu Nadnoteckiego (dzisiejsze Muzeum Okręgowe) w Bydgoszczy jeden z dwuch pięknych holenderskich pieców kaflowych.



W latach międzywojennych, za czasów proboszcza ks. prał. Ignacego Czechowskiego, na plebani i w archiwum parafialnym znajdowało się wiele cennych dzieł sztuki i dokumentów. Po wojnie, a szczególnie po 1960 roku, kiedy Prymas Stefan Wyszyński erygował Archiwum Archidiecezjalne w Gnieźnie, zgodnie z wprowadzonymi przepisami wytworzone w parafii dokumenty zaczęły sukcesywnie wzbogacać zasoby gnieźnieńskie. Podobnie stało się z dziełami sztuki i artefaktami znalezionymi podczas prac archeologicznych i konserwatorskich. Te romańskie znalazły się w Muzeum Narodowym w Poznaniu i tam wzbogacają dział sztuki romańskiej, inne w magazynach uczelnianych Poznania i Torunia oraz innych. Od 1989 roku ruchome dzieła sztuki zaczęły trafiać do erygowanym przez Prymasa Józefa Glempa Muzeum Archidiecezjalnym w Gnieźnie. To tam m.in. znalazł się prezentowany dzisia XVII-wieczny obraz olejny.

Tak o tym obrazie pisał ks. Ignacy Czechowski: - W mieszkaniu proboszcza znajduje się kilka starych obrazów z XVII i początków XVIII wieku. Pośród nimi ...duży obraz, wyobrażający dwóch mnichów modlących się przy kaganku... Natomiast w Kataloguzabytków sztuki w Polsce... z 1982 roku wymieniony został obraz: - dwaj modlący się przy świecy zakonnicy, barokowy z XVII wieku. Tak więc, wiemy już, że obraz przetrwał w zasobach strzeleńskich do czasów powstania Muzeum Archidiecezjalnego w Gnieźnie i trafił do niego. Kiedy to nastąpiło? Otóz w 1981 roku pochodzący z Mogilna ks. Jan Kasprowicz został opiekunem gromadzonych w katedrze gnieźnieńskiej dzieł sztuki pochodzących z parafii archidiecezjalnych. W tym czasie dotarł do Strzelna, do ks. Kan. Alojzego Święciochowskiego i w uzgodnieniu z nim zabrał obraz Dwóch modlących się mnichów, który po koserwacji wzbogacił zbiory tworzącego się muzeum.     

Historycy sztuki i teolodzy dopatrzyli się w scenie z mnichami nie tyle modlących się, co dyskutujących o Bożych sprawach zakonników. Tę tezę możemy wyczytać ze swoistego teatrum przedstawionego przez anonimowego mistrza doby baroku, który obraz namalował prawdopodobnie na zlecenie prepozyta Mikołaja Jaskólskiego (1639-1681), ten zawisł w jednej z sal - drewnianego wówczas - dworu prepozyckiego. Wpatrując się w postaci mnichów, zauważamy u tego trzymającego krzyż na wysokości stóp Chrystusowych, iż ma on na dłoniach stygmaty. Czyżby to był św. Franciszek z Asyżu? Zapewne tak, jest to Franciszek, a obok niego brat Leon, który był jedynym świadkiem stygmatyzacji Franciszka i tylko jemu Biedaczyna pozwolił dotykać swych stygmatów i zmieniać opatrunki. To jego znajdujemy wśród najpiękniejszych kart franciszkanizmu, która zawiera wspaniały dialog między św. Franciszkiem i bratem Leonem o „Prawdziwej i doskonałej radości”. Możliwe że i z tego powodu brat Leon uważany jest za jednego z najbardziej znanych towarzyszy Franciszka.

Reasumując, według wszelkich prawdopodobieństw - uknutych przeze mnie - obraz przedstawia moment otrzymania przez św. Franciszka stygmatów, moment wyobrażony i utrwalony pędzlem nieznanego, acz dobrego artysty. Franciszek w geście rąk i z szeroko rozwartymi źrenicami zdaje się pytać Ukrzyżowanego: - Panie, czym ja sobie zasłużyłem? Zaś świadek brat Leon, widząc, co się stało rzewnie, z przymkniętymi powiekami, dziękuje Jezusowi za ten cudowny dar…

Dodam, że o obrazie Dwóch modlących się mnichów pisał w 2022 roku również Damian Michał Rybak.