środa, 27 czerwca 2018

Opowiedziane w Prokopie - cz. 1



Dziś wznawiam cykl wakacyjnych opowieści sygnowanych wspólnym tytułem "Opowiedziane w Prokopie", które wplatają się w najstarsze i tajemnicze dzieje Strzelna. W nich przewijać się będzie prawda historyczna z tą legendarną, które razem rozjaśnią nam mroczne dzieje Strzelna. Po raz pierwszy zamieściłem je przed ośmioma laty na nieistniejącym już blogu i wracam do tego cyklu, by młodsi czytelnicy mogli się z nimi zapoznać, a starszym polecam ku przypomnieniu. Zapraszam do lektury!



Po raz pierwszy opowiedziane 17 lipca 2010 r.
Było to dawno, jeszcze w latach sześćdziesiątych minionego stulecia i to w pierwszej ich połowie. Wówczas byłem ministrantem, a co za tym idzie, często gościłem na Wzgórzu Świętego Wojciecha. Przebywałem tam, by spełniać posługę ministrancką, ale również po to, by wsłuchiwać się, jako przypadkowy uczestnik grup turystycznych w opowieści przewodnika - miejscowego kościelnego, Szczepana Kowalskiego. A opowieści jego były tak fascynujące, że dech zapierały w mej młodzieńczej piersi. Potrafił w prawdziwe dzieje tegoż miejsca wpleść legendarne, żywota średniowiecznych fundatorów, i opowieści z życia panien norbertanek i mieszczan strzeleńskich.


Tak to, podczas mych „spotkań" z panem Szczepanem, poznawałem coś, co później stało się pasją mych dociekań około dziejowych, poznawałem dzieje Strzelna i okolicy. Kiedy nastał okres milenijnych przygotowań, to właśnie on zaprowadził mnie razu pewnego na salkę katechetyczną, gdzie na ścianie znajdowało się malowidło w swej treści nawiązujące do Chrztu Polski. Zapatrzony w to dzieło i wsłuchany w opowieść mego przewodnika przeniosłem się w czasy Mieszka i Dobrawy. W magicznej podświadomości stałem się członkiem książęcej drużyny i przemierzałem z nią kujawskie bezdroża i nadgoplańskie wertepy w poszukiwaniu pogańskich pagód i uroczysk, czyniąc wszystko w imię chrystianizacji dzikiego państwa Goplan. W młodzieńczym porywie, wytworzonym w mej podświadomości, jako misjonarz nowej dla pogan wiary, w miejsca po bożkach wkopywałem krzyże - symbole nowej religii. Ta fantazja zrodzona z mego zauroczenia historią zaowocować miała przelewaniem jej na papier dopiero w późniejszych czasach.

Razu pewnego zostałem poproszony, by pomóc panu kościelnemu i zadzwonić na Anioł Pański. Poleciałem biegiem tuż przed dwunastą do rotundy św. Prokopa, wdrapałem się po drabinach na wieżę i z godziną południową zacząłem razem z panem Szczepanem ciągnąć za linkę uruchamiającą dzwon. Co za frajda z tego dzwonienia, a szczególnie z momentu kiedy dobiegało ono końca. Wówczas uczepiony liny, siłą rozpędu spiżowego kolosa unosiłem się po sufit. Tak bujając się, swą przeciwwagą wytracałem rozbujany dzwon. Kiedy zeszliśmy na dół okazało się, że deszcz zaczął padać. Uprosiłem pana kościelnego, by pozwolił mi na czas deszczu pozostać w świątyni. Tak też się stało.


Potężne, kamienne mury nakryte kopułą z tajemniczymi absydami i dostojnym prezbiterium ołtarzowym, ciemna wnęka przyziemia wieży oraz nad nią równie dostojne półmrokiem okryte biforium, robiły na mnie niezwykłe wrażenie. Młodzieńcza fantazja i surowość tego kamiennego wnętrza rozjaśniona piaskowcowym romańskim ołtarzem zaczęły rysować w mej podświadomości obraz znany z opowieści przewodnika i wyczytany na stronach żywota zakonnic od św. Norberta. Smaku odległej epoki nadawał temu miejscu specyficzny półmrok znikomo rozjaśniony niepogodnym niebem przebijającym się przez wąskie, wysoko osadzone południowe okienka rotundy, a całość potęgował nastrój powagi miejsca i sacrum wydobywające się z płasko rzeźbionych obrazów szesnastowiecznej drogi krzyżowej. Masywna piaskowcowa chrzcielnica pamiętająca czasy Beatrycze - pierwszej przeoryszy strzeleńskiej, niczym strażnik u wrót świątyni przypominała o świętości skrywanej w jej wnętrzu - o wodzie cuda czyniącej.


W takim oto klimacie, w oczekiwaniu pogodnego nieba, siedząc na skromnej ławeczce ustawionej pomiędzy dwoma północnymi absydami zacząłem przeglądać obrazy i przeżywać głosy wydobywające się z wnętrza mej podświadomości. Utrwalony tym stanem rzeczy przeniosłem się do roku 1193. Kamienna rotunda z górującą wieżą i przyklejonym od strony wschodniej prezbiterium były nowo konsekrowaną świątynią noszącą patrocinę Krzyża Świętego. Tuż obok rosły mury bazyliki z dwiema symetrycznie przyklejonymi do transeptu potężnymi wieżami, podobnie jak rotunda z kamienia murowanymi. Obraz, jak na owe czasy, w całym niemalże państwie Polan niezwykły. Oto na jednym niewielkim wyniesieniu, w okolicy płaskiej niczym stół dwie świątynie wyrastały nadając okolicy rangę budującej się duchowej stolicy książęcej.


Potęga norbertańskiej fundacji swe korzenie miała w rodowodzie sióstr, którym przyszło życie poświęcić Bogu Najwyższemu i Jego synowi Jezusowi Chrystusowi. Panny świątobliwe, przekraczając furtę klasztorną wnosiły ze sobą znaczne posagi, będące dotychczas ich uposażeniem świeckimi. Pamiętajmy przy tym, że pochodziły one z najznamienitszych rodów, których pozycja sięgała nawet książęcych i królewskich koligacji. Już i pozycja tej pierwszej legendarnej przeoryszy Anny świadczy o jej wysokiej pozycji. Współfundatorka fortuny norbertańskiej, Beatrycze, która z książętami i komesami przy jednym stole zasiadała, oznajmiła wszem i wobec, że to właśnie jej, Annie daną niegdyś obietnicę spełnia budując te potężne świątynie. To zrealizowane przyrzeczenie w kamieniu odcisnęła, wmurowują w portal świątyni tympanon fundacyjny ze swoją i Anny podobizną.
CDN