środa, 23 listopada 2022

Pałac i ogrody w Markowicach

Dobra rycerskie Markowice - co zostało odnotowane w księgach hipotecznych - od 1756 roku należały do sióstr Ludwiny z Trzebickich Malczewskiej i Katarzyny Trzebickiej. Od 1778 roku dzierżył je Adam Skarbek Malczewski, starosta kleszczewski, natomiast od 1801 roku Wincenty Kosmowski. Od niego w 1804 roku Markowice nabył Norbert Zieliński wraz ze szwagrem Ignacym Sumińskim, które z kolei utracili, w 1824 roku na tzw. subhaście, na rzecz banku berlińskiego. Tenże bank w 1836 roku odsprzedał majętność Arnoldowi von Wilamowitz-Möellendorff. Młody Arnold w 1839 roku poślubił Ulrykę von Calbo (1820-1874) i przywiózł ją do Markowic. Młodzi małżonkowie w 1841 roku wystawili neorenesansowy dwór, ona zaś sama go urządziła i założyła wokół niego park, sad i ogród warzywny. A oto jak zapamiętał - z opowieści matki - początki pobytu rodziców w Markowicach ich syn, światowej sławy filolog klasyczny Ulrich Wilamowitz-Möellendorff i opisał w swoich Wspomnieniach. Gdy tę niemieckojęzyczną książkę przeczytałem, posiłkując się oczywiście tłumaczeniem, moja wiedza o Markowicach i niemieckim ziemiaństwie pogłębiła się znacznie. 

(…) W 1839 roku mój ojciec zabrał swoją młodą żonę z Priegnitz do Markowic. Była to długa podróż. W konwoju jechała kareta, a za nią ciężkie tabory z meblami i przeróżnymi sprzętami domowymi i rolniczymi. Wyprawa ta przypominała podróż osadników ze wschodnich stanów Ameryki nad Wielkie Jeziora. Kiedy cel wydawał się w końcu osiągnięty, kareta utknął w głębokim błocie i młody mąż musiał nieść żonę na rękach do dworu. A jaki był ten dwór i jego wnętrze? Nieco większy, ale tego samego typu co chłopskie chaty, które dziś spotykamy jeszcze gdzieniegdzie. Jego dach był pokryty słomianą strzechą i słabo chronił przed deszczem, a do tego domostwo nie było podpiwniczone.

Kiedy na świat przyszedł mój najstarszy brat jego łóżeczko, trzeba było chronić przed szczurami. W niedalekiej odległości przed domem był staw, a za nim zrujnowany budynek gorzelni. Za żywopłotem z krzewów ligustru ciągnął się rów. Ten niby płot stanowił formą naturalnego wygrodzenia ogrodów od wiejskiej drogi. Widok jaki ukazał się mojej matce zrobił na niej złe wrażenie. Ojciec też zatrudnił kilku Niemców jako służbę oraz miejscowych robotników rolnych - prostych ludzi. Do pierwszego dziecka rodzice zatrudnili nianię z jednej z pobliskich, zamieszkałych przez Niemców wsi. Była to prosta dziewczyna i najpierw sama potrzebowała edukacji.

Nie brakowało w okolicy niemieckich właścicieli dworów. W Kruszwicy mieszkał - później nobilitowany - Amtsrat [Carl] Heyne, bardzo szanowany rolnik, którego liczna rodzina, tak jak większość innych kwitnących w tym czasie, już nie istnieje. Z żadnym z tych dworów nie nawiązano bliskich relacja - przyjaźni. Po drugiej stronie Jeziora Pakoskiego siedział [w Broniewicach] daleki krewny rodziny, von Tschepe, ale była to dość odległa koligacja. Schwanenfeldowie byli w pobliskich Kobylnikach - siostra ojca, która po śmierci rodziców wychowała go jako najmłodszego brata i to ona go do Markowic sprowadziła. Była kobietą chorobliwą, dlatego też większą część roku przebywała wraz z mężem na południu Europy.

Wbrew wszelkim przeciwnościom początek okazał się być bardzo szczęśliwy. Przygodowy charakter długiej podróży, perspektywa nowego wygodnego domu i towarzyszące mimo wszystko dobre samopoczucie pobudziły w młodości odwagę i wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku. Nadal dostępny był kapitał inwestycyjny na rozbudowę gospodarstwa i zbudowanie pięknego domu - pałacu powiedział ojciec służbie. Architektem i budowniczym dworu-pałacu był szanowany berliński architekt. Jego pierwotny wygląd pokazany został na rycinie - tak wyglądał w 1860 roku. Późniejsza przebudowa pałacu była pilnie potrzebna i skierowana była dla następnej generacji, ponieważ budowniczy lat 40-tych nie przewidział potrzeb współczesnych mieszkańców. Przy największej pieczołowitości udało się szczęśliwe zachować relacje między skrzydłami a centralną strukturą nie zostały całkowicie zachowane.

Piękny staw przed pałacem został specjalnie wykopany, a to w celu skomponowania sielankowego widoku. Został on obsadzony ozdobnymi krzewami tak, aby robił wrażenie większego zbiornika. Dzięki wysiłkom mojej matki i radom kochającego sztukę przyjaciela rodziny, Herr von Zedtwitza z Drezna, zaprojektowana i stworzona została urocza i piękna enklawa zieleni. Z wdzięcznością należy wspomnieć poprzedników na Markowicach, a zwłaszcza pana von Malczewskiego, który w XVIII w. założył pierwszy ogród park, który teraz rozciąga się za nowym domem, nieco powiększony na wszystkie strony. Z nowości przede wszystkim posadzono szpaler grabów jako nasadzenia graniczne. Niestety już ich nie ma, a pozostała z pierwotnego założenia altana, która prawie się nie zmieniła i służy czwartemu pokoleniu do pierwszych ćwiczeń wspinaczkowych.

Matka posadziła również rząd lip, w miejscu które kiedyś te drzewa również rosły i zostały ścięte. Obecnie rosną równolegle z przodu parku. Podobnych obiektów jak ten markowicki jest wiele na ziemiach polskich, aż po Bałtyk. Na osi parku zrobiono szpaler w formie alei, który otwierał widok na północny horyzont, tak, aby z domu zobaczyć wieże Inowrocławia. Taka kompozycja sprawiła, że lipy mogły swobodnie rosnąć. Zwisające niemal do ziemi gałęzie tworzyły formę zacienionego dachu, tak, iż spacerując pod nimi przeczytałem niejedną książkę. Przesiadywać lubiłem pod jedynym kasztanem, który oparł się pladze chrabąszczy i przetrwał. Ostatnią książką, którą przeczytałem pod tym kasztanem na pożegnanie przed moim wyjazdem była tragedia Orestes Eurypidesa.

 

W ogrodzie znajduje się wiele drzew, które zasługują na podziw; wiele, które rosły wraz ze mną i którzy, mam nadzieję, przeżyją również mnie, tak jak stara lipa przeżyła swojego nieznanego siewcę. Drzewa morwy, które kazał sadzić wzdłuż drogi Fryderyk Wielki, już dawno wymarły. Z hodowli jedwabników nic nie wyszło, a rosnące na nich białe jagody smakowały tylko wiejskim dzieciom, które włamywały się do ogrodu jak zaraza. Liczne były jeszcze grusze z okresu polskiego, zbyt wysokie i nigdy nie przycinane, stopniowo obumierały. Owoce były żółte i miały czerwone jak malowane policzki. Były mało przydatne i jeśli spadły na ziemię, pozostawiano je wiejskim dzieciom. Owoce, śliwki i dorodniejsze gruszki, rzadziej jabłka suszono w specjalnym piecu. Zwłaszcza gruszki uważane były przez nas za przysmak - dzisiaj, mniemam byłyby w pogardzie. Ledwo znaliśmy pomarańcze, a kiedy dostało się plasterek, nieśmiało przyznawaliśmy, że owoc ten jest kwaśny.

Winogrona rosły na południowej ścianie stajni i owczarni. Były tak pysznie, że mój brat Tello, który w tym czasie był w korpusie kadetów jako porucznik husarii w Trewirze, założył się z kolegami, że winogrona z ogrodu rodziców są smaczniejsze od tych trewirskich. W związku z tym poprosił o przesłanie skrzynki z owocami. Biorąc pod uwagę ówczesne połączenia kolejowe trwało dość długo - kiedy winogrono dotarło okazało się, że wygrał ów zakład. W czasach kiedy byłem już poza domem, w ogrodzie posadzono figi pochodzące z północnych Włoch, o długich brązowych owocach. Mało kto wierzył, że coś z nich wyrośnie, gdyż nie znajdowały się w cieplarni, ale na zewnątrz z innymi krzewami i drzewami. Drzewa figowe na zimę były okrywane słomą, a wiosną nawożono je obornikiem. Czym były figi przekonałem się raz jesienią w Grecji, a ostatnio również w Cymie i Cyrenie. Suszone na sznurkach jadano je z większym namaszczeniem niż przyjemnością: pochodziły ze słonecznej krainy, za którą nieświadoma tęsknota drzemała w moim sercu. Figa miała też tę zaletę, że miejscowi jej nie znali i nie lubili, więc też jej nie kradli.

Przebywający u nas jeńcy francuscy [1870-1871], którzy w przeciwieństwie do Anglików byli skądinąd bardzo porządni i pracowici, nauczyli nas sztuki łapania w sidła kuropatw, zajęcy i królików. Francuz jest wirtuozem sztuki braconnier - kłusowania. Tym sposobem szybko zmniejszyła się do minimum w naszym rejonie populacja dzikich królików, a szkoda. Warto też przypomnieć, że pomidor, który stał się obecnie podstawowym pożywieniem, wprowadzano powoli pod koniec lat 50. XIX wieku i jako „jabłko miłości” początkowo spotykał się z dość silnym oporem.

Ogród musiał być ciągle pielęgnowany i przekształcany, aby pozostawał piękny. Każdy, kto tym procesem zajmował się, zmieniał coś w nim według własnego upodobania. Za wyjątkiem kilka lip, które posadził polski właściciel, wszystko, co tu rosło pozostawało dziełem mojej mamy. Największą radość i pociechę czerpała ona z kwiatów i kwitnących krzewów. Gdy po kilku pierwszych latach nastały trudne czasy - polski spisek w 1846 roku - zerwane zostały kontakty z sąsiadami. W 1848 roku życie nasze i majątku zawisło na  włosku - rozprzestrzeniła się cholera. (…) 

Jeśli artykuł ten zaciekawi Was, to w dalszych odsłonach dowiecie się o polowaniach, życiu codziennym w pałacu - jego gościach, pięknym opisie urody Kujaw widzianych oczami zakochanego w nich Niemca i o wiele innych ciekawych wątkach.