wtorek, 12 marca 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 33 Rynek - cz. 30




  
Zatrzymując się pod kolejnym domem oznaczonym numerem 17 zauważamy jego prostotę i gdyby nie okazały, ponad stuletni balkon oraz stylowe drzwi prowadzące do wnętrza domostwa, powiedzielibyśmy na pierwszy rzut oka, że jest to raczej współczesna budowla. Kamienica ta podobnie, jak kilka innych w Rynku jest jedną z najstarszych. Jej początki sięgają połowy XIX w., a balkon znajdujący się na jej osi centralnej został dobudowany wtórnie, dopiero na początku XX w. Właścicielami posesji była żydowska rodzina Baumgardtów alias Baumgartów. Pierwszym znanym antenatem tej rodziny był Abraham Baumgardt, który z małżonką Hanuchen z domu z domu Fordońska mieli urodzonego w 1858 r. syna Josepha. Młody Baumgardt zajmował się spedycją, czyli transportem - odbiorem i dostarczaniem towarów i przesyłek. W 1884 r. zawarł on związek małżeński ze starszą od siebie o dwa lata Johanną Baszyńską, córką Moritza i Friedenke z domu Latte.


W części parterowej znajdowały się dwa lokale handlowe, które stanowiły poprzez wynajem dodatkowe źródło dochodu właściciela. Ze starych zdjęć możemy dowiedzieć się, że na początku XX w. działalność gospodarczą prowadzili tutaj dwaj kupcy, Carl Derdau i Abraham Cohn. W kilka lat później po Derdalu sklep przeniósł swój sklep odzieżowy z ul. Kościelnej Stanisław Szmańda. W latach 20. kamienicę nabyła rodzina Barczaków. Głowa rodziny, Franciszek prowadził tutaj sklep kolonialny, który później rozszerzył o restaurację. W jego lokalu odbywały się również zebrania, m.in. cechowe kowali i innych stowarzyszeń. Sam gospodarz był wymieniany od 1923 r. jako prezes Chóru Harmonia. W jego mieszkaniu poza fortepianem znajdowała się również harfa, którą pamiętam kiedy jako dziecko, razem z ciotką Pelą Piwecką chodziłem do córki pana Franciszka, panny Władysławy, która w salonie niekiedy dawała koncerty na tym instrumencie.   


Przetrwała owa knajpka do końca lat 50-tych i słynęła z tego, że skorzystać z jej usług można było o każdej porze dnia i nocy. Jedna z anegdot opowiada o tym jak pewne czteroosobowe towarzystwo męskie po pomyślnie przeprowadzonej transakcji, w późnych godzinach wieczorowo-nocnych zawitała pod zamkniętą już restaurację. Siedzącego na balkonie właściciela poproszono, czy pomimo późnej godziny otworzy lokal? Restaurator bez wahania zszedł na dół i zaprosił gości do wnętrza. W kuchni na zapleczu dało się słyszeć krzątanie, a gospodarz zapytał się, co panowie życzyliby sobie skonsumować? Ci poprosili na początek o butelkę dobrej wódki i jakąś zakąskę. W mig na stole znalazła się zastawa, pękata flasza, słój śledzików z cebulką w occie i pieczywo. Kiedy z butelki ubyła połowa zawartości gospodarz grzecznie zapytał:
- Czy panowie życzą sobie na ciepło, to w mig podamy gorącą kiszkę z kapustą?
- Ależ oczywiście, poprosimy słuszne porcje i dwie butelki tego samego - odpowiedział najstarszy z grona gości, wskazując na flaszę centralnie stojącą na stole.

W mig uwinęła się kuchnia, zastawiając stół wielkim półmiskiem z pętami parującej kaszanki i misą gorącej kapusty. Bractwo wcząchło podane jadło, wypito trzeci litr trunku i najstarszy poprosił o rachunek. Gospodarz podkreślił spisane wcześnie pozycje, podsumował i rzuciła, iż należy się 25 złotych. Kiedy przyszło do zapłaty okazało się, iż ten co miał zapłacić miał przy sobie zaledwie 10 złotych, a pozostali uzbierali niecałe 7 złotych. Brakowało 8 zł. Bystry restaurator zaproponował, by panowie pozostawili fanty w postaci dwóch zegarków, na co podchmieleni konsumenci wyrazili zgodę.
- Zegareczki wartości 50 złotych idą do szuflady, a panowie jutro do godz. punkt 12:00 dostarczą brakującą kwotę. Inaczej, 15 minut później zegarki trafiają do lombardu! - rzekł stanowczo gospodarz.

Nazajutrz, grubo przed 12:00 dłużnicy z ośmioma złotymi w zanadrzu odbierali zegarki, pozostawiając kwotę nocnego zobowiązania w kasie Barczaka. Po wojnie opowiadano, że bywało, iż w szufladzie bufetu restauratora leżały w depozycie złote: obrączki, spinki do koszul, pierścionki, a także srebrne papierośnice i po kilkanaście zegarków. Jak on sam mawiał: - rachunek musi się zgadzać, a za darmochę to proszę do miejskiej garkuchni! - czyli miejsca, w którym wydawano obiady dla ubogich.



Jeszcze po wojnie prowadzona była tutaj restauracja, którą z początkiem lat 50. minionego stulecia po przejęciu przez PSS "Społem" przemianowano na popularny bar z piwem i przysłowiowym sznapsem. Później bar przeniesiono na drugą stronę północnej pierzei Rynku, a we wnętrzu powstał sklep z artykułami gospodarstwa domowego. W latach 70., po przejęciu lokalu przez Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego i gruntownym remoncie sklep otrzymał nazwę "W naszym domu", a wewnątrz znalazł się sprzęt zmechanizowany i elektryczny, czyli wyposażenia mieszkań. Były to czasy, w których bez tzw. przysłowiowego "posmarowania" nie kupiło się pralki, lodówki, radia czy telewizora, że nie wspomnę o odbiorniku kolorowym. Królowało wówczas hasło: "Jak się da, to się kupi" - czyli w łapę sklepowemu, gdyż inaczej można było sobie popatrzeć jak inni - co dali - ładowali zakupiony towar na "Żuka" (niewielki samochód towarowy).



 Po przemianach ustrojowych sklep wraz z kamienicą przeszedł - po nabyciu od spadkobierców rodziny Barczaków - w ręce nowopowstałej sieci handlowej "ARPIS" z Bydgoszczy. Firma jest przedsiębiorstwem handlowo-usługowym działającym, jako spółka z o. o. i w Strzelnie prowadzi sklep sportowo-papierniczy z kilkoma innymi branżami. Zaś na piętrze, poza mieszkaniem, znajduje się Zakład Fryzjerski "Malwina" o obecnie najstarszym w mieście stażu. Prowadzi go strzelnianka, od lat mieszkająca w Inowrocławiu pani Zofia Tabaczyńska.   
      
W podwórzu stoi duży magazyn z czasów spedytora Baumgardta, w którym składowano towary i skupowano płody rolne. Obecnie ten piękny w swej architekturze obiekt, nabyty przez pana Piotra Płócienniczaka został poddany kompleksowej rewitalizacji i stanowi zaplecze działalności gospodarczej rodziny Płócienniczaków.