Zatrzymując się pod kolejnym domem oznaczonym numerem 17 zauważamy jego
prostotę i gdyby nie okazały, ponad stuletni balkon oraz stylowe drzwi
prowadzące do wnętrza domostwa, powiedzielibyśmy na pierwszy rzut oka, że jest
to raczej współczesna budowla. Kamienica ta podobnie, jak kilka innych w Rynku
jest jedną z najstarszych. Jej początki sięgają połowy XIX w., a balkon
znajdujący się na jej osi centralnej został dobudowany wtórnie, dopiero na
początku XX w. Właścicielami posesji była żydowska rodzina Baumgardtów alias
Baumgartów. Pierwszym znanym antenatem tej rodziny był Abraham Baumgardt, który
z małżonką Hanuchen z domu z domu Fordońska mieli urodzonego w 1858 r. syna
Josepha. Młody Baumgardt zajmował się spedycją, czyli transportem - odbiorem i
dostarczaniem towarów i przesyłek. W 1884 r. zawarł on związek małżeński ze
starszą od siebie o dwa lata Johanną Baszyńską, córką Moritza i Friedenke z
domu Latte.
W części parterowej znajdowały się
dwa lokale handlowe, które stanowiły poprzez wynajem dodatkowe źródło dochodu
właściciela. Ze starych zdjęć możemy dowiedzieć się, że na początku XX w.
działalność gospodarczą prowadzili tutaj dwaj kupcy, Carl Derdau i Abraham
Cohn. W kilka lat później po Derdalu sklep przeniósł swój sklep odzieżowy z ul.
Kościelnej Stanisław Szmańda. W latach 20. kamienicę nabyła rodzina Barczaków.
Głowa rodziny, Franciszek prowadził tutaj sklep kolonialny, który później
rozszerzył o restaurację. W jego lokalu odbywały się również zebrania, m.in.
cechowe kowali i innych stowarzyszeń. Sam gospodarz był wymieniany od 1923 r.
jako prezes Chóru Harmonia. W jego mieszkaniu poza fortepianem znajdowała się
również harfa, którą pamiętam kiedy jako dziecko, razem z ciotką Pelą Piwecką
chodziłem do córki pana Franciszka, panny Władysławy, która w salonie niekiedy
dawała koncerty na tym instrumencie.
Przetrwała owa knajpka do końca lat
50-tych i słynęła z tego, że skorzystać z jej usług można było o każdej porze
dnia i nocy. Jedna z anegdot opowiada o tym jak pewne czteroosobowe towarzystwo
męskie po pomyślnie przeprowadzonej transakcji, w późnych godzinach
wieczorowo-nocnych zawitała pod zamkniętą już restaurację. Siedzącego na
balkonie właściciela poproszono, czy pomimo późnej godziny otworzy lokal?
Restaurator bez wahania zszedł na dół i zaprosił gości do wnętrza. W kuchni na
zapleczu dało się słyszeć krzątanie, a gospodarz zapytał się, co panowie
życzyliby sobie skonsumować? Ci poprosili na początek o butelkę dobrej wódki i jakąś
zakąskę. W mig na stole znalazła się zastawa, pękata flasza, słój śledzików z
cebulką w occie i pieczywo. Kiedy z butelki ubyła połowa zawartości gospodarz
grzecznie zapytał:
- Czy panowie życzą sobie na
ciepło, to w mig podamy gorącą kiszkę z kapustą?
- Ależ oczywiście, poprosimy
słuszne porcje i dwie butelki tego samego - odpowiedział najstarszy z grona
gości, wskazując na flaszę centralnie stojącą na stole.
W mig uwinęła się kuchnia,
zastawiając stół wielkim półmiskiem z pętami parującej kaszanki i misą gorącej
kapusty. Bractwo wcząchło podane jadło, wypito trzeci litr trunku i najstarszy
poprosił o rachunek. Gospodarz podkreślił spisane wcześnie pozycje, podsumował
i rzuciła, iż należy się 25 złotych. Kiedy przyszło do zapłaty okazało się, iż
ten co miał zapłacić miał przy sobie zaledwie 10 złotych, a pozostali uzbierali
niecałe 7 złotych. Brakowało 8 zł. Bystry restaurator zaproponował, by panowie
pozostawili fanty w postaci dwóch zegarków, na co podchmieleni konsumenci
wyrazili zgodę.
- Zegareczki wartości 50 złotych
idą do szuflady, a panowie jutro do godz. punkt 12:00 dostarczą brakującą kwotę.
Inaczej, 15 minut później zegarki trafiają do lombardu! - rzekł stanowczo
gospodarz.
Nazajutrz, grubo przed 12:00
dłużnicy z ośmioma złotymi w zanadrzu odbierali zegarki, pozostawiając kwotę
nocnego zobowiązania w kasie Barczaka. Po wojnie opowiadano, że bywało, iż w
szufladzie bufetu restauratora leżały w depozycie złote: obrączki, spinki do
koszul, pierścionki, a także srebrne papierośnice i po kilkanaście zegarków. Jak
on sam mawiał: - rachunek musi się zgadzać, a za darmochę to proszę do
miejskiej garkuchni! - czyli miejsca, w którym wydawano obiady dla ubogich.
Jeszcze po wojnie prowadzona była
tutaj restauracja, którą z początkiem lat 50. minionego stulecia po przejęciu
przez PSS "Społem" przemianowano na popularny bar z piwem i
przysłowiowym sznapsem. Później bar przeniesiono na drugą stronę północnej
pierzei Rynku, a we wnętrzu powstał sklep z artykułami gospodarstwa domowego. W
latach 70., po przejęciu lokalu przez Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu
Wewnętrznego i gruntownym remoncie sklep otrzymał nazwę "W naszym
domu", a wewnątrz znalazł się sprzęt zmechanizowany i elektryczny, czyli
wyposażenia mieszkań. Były to czasy, w których bez tzw. przysłowiowego
"posmarowania" nie kupiło się pralki, lodówki, radia czy telewizora,
że nie wspomnę o odbiorniku kolorowym. Królowało wówczas hasło: "Jak się
da, to się kupi" - czyli w łapę sklepowemu, gdyż inaczej można było sobie
popatrzeć jak inni - co dali - ładowali zakupiony towar na "Żuka"
(niewielki samochód towarowy).
W podwórzu stoi duży magazyn z
czasów spedytora Baumgardta, w którym składowano towary i skupowano płody
rolne. Obecnie ten piękny w swej architekturze obiekt, nabyty przez pana Piotra
Płócienniczaka został poddany kompleksowej rewitalizacji i stanowi zaplecze
działalności gospodarczej rodziny Płócienniczaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz