środa, 7 sierpnia 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 52 Ulica Świętego Ducha - cz. 8



Dzisiaj ostatnia część opowieści o kamienicy przy ul. Świętego Ducha 6, która kończy opowieść o rodzinie Strzeleckich. Zawiera ona również dwie ciekawe anegdoty, do których zapoznania zapraszam czytelników. 
Kolejny z rodzeństwa, Jan Strzelecki był postacią równie niezwykłą, co pozostali. Otóż Jan urodził się 10 maja 1904 r. i był najstarszym z rodzeństwa. Nauki pobierał w elitarnej, jak na owe czasy, Wydziałowej Szkole Koedukacyjnej w Strzelnie, która mieściła się w obecnym budynku Przedszkola nr 1. Po jej ukończeniu w 1918 r. podjął się nauki w „rodzinnym" fachu, czyli zegarmistrzostwie. Pobierał je u znanego strzeleńskiego zegarmistrza Ignacego Latosińskiego. Po zdobyciu stosownych kwalifikacji przeniósł się do Torunia. Z miastem tym związał się do końca swego żywota. Tam razem z innym strzelnianinem, p. Marianem Wojciechowskim, otworzyli wspólny interes zegarmistrzowsko-jubilerski. Oboje słynęli z tego, że byli niezwykle eleganckimi i rozrywkowymi mężczyznami. Humor obojga nigdy nie opuszczał. Pewnego razu sprowadzili na skład kosztowną biżuterię, w tym broszę z brylantami. Jakoś trudno było im się tego ostatniego cacka pozbyć, gdyż cena 2 tysiące złotych - nieco wygórowana - odstraszała ewentualnych nabywców.

Z białym kołnierzykiem na wierzchu Jan Strzelecki, jako uczeń zegarmistrzowski - trzeci od prawej.
 W jeden z dni targowych sklep ich odwiedziła pewna elegancka podtoruńska ziemianka, w towarzystwie dystyngowanego męża. Oboje poszukiwali prezentu dla lada dzień wychodzącej za mąż córki. Miała to być kolia, jednakże wuj Jan zaoferował państwu pyszną broszę iskrzącą ogniami brylantów i platyny, w którą kamienie były oprawione. Potencjalni nabywcy poczęli głośno dyskutować, a z głosów dawało się wyczuć, iż tylko znaczna obniżka ceny skusi ich do jej nabycia. Nie zdzierżył tej rozmowy siedzący na zapleczu, w warsztacie, przy naprawie zegarka, pan Marian. Wyciągnął z szafy niedzielny frak, melonik i laskę ze srebrną rączką, wrzucił wszystko na siebie i tylnym wejściem, przez korytarz, wszedł zamaszyście do sklepu. Wywijając laseczką, przemierzał sklep wzdłuż oszklonej lady, przyglądając się  ekspozycjom z biżuterii. Nagle podszedł do konwersujących ze sobą małżonków i niechcący spytał się sprzedawcy - swego kolegi Jacha, jak zwykli wszyscy nazywać wujka Strzeleckiego - A ileż to cacko uczyni? Na, co kłaniający się wuj odpowiedział: - 2 tysiące złotych! - Ile? Z niedowierzaniem powtórzył pytanie. - 2 tysiące złotych! Powtórzył z naciskiem i lekkim uśmieszkiem ofertę cenową wuj Jachu. - Przepraszam! Zwrócił się tym słowem pan Marian do potencjalnych nabywców. - Czy państwo nabywacie broszę? Ci, nieco skonsternowani, poczęli z wahaniem zaprzeczać, że raczej nie. Wówczas pan Marian wyciągnął zza fraka pękaty portfel i radośnie oznajmił: - Właśnie wracam z Warszawy i tam identyczną nabyłbym, lecz zabrakło mi gotówki w kwocie 500 złotych, gdyż ta warszawska brosza, pomimo, że identyczna karatami do tej pańskiej kosztowała aż 3 tysiące, dlatego tej okazji nie przepuszczę. Usłyszawszy te słowa małżonkowie natychmiast twierdząco oznajmili, że to oni byli pierwsi i są gotowi bez zbędnych targów dać te 2 tysiące złotych. Wówczas wuj spakował broszę, skasował klientów i kłaniając się odprowadził zadowolonych małżonków do samych drzwi. Przy tym zwrócił się do rozżalonego klienta - pana Mariana z zaplecza, - iż niech tenże poczeka, a on mu poda podobną broszę, lecz o 500 złotych droższą. Kiedy dzwonek na drzwiach oznajmił, że nabywcy wyszli ze sklepu, obaj panowie parsknęli śmiechem, przypadli do siebie i chwyciwszy się pod łokcie odtańczyli taniec radości. Ponoć na tym interesie zarobili 500 złotych. Od tego też czasu na podobny chwyt złapali kilkudziesięciu klientów. Tę anegdotę opowiedział mi sam pan Marian Wojciechowski.


Z białym kołnierzykiem na wierzchu Jan Strzelecki, jako uczeń zegarmistrzowski - trzeci od prawej.
 Kiedy wuj Jachu zmarł, dostał mi się po nim piękny zestaw srebrnych łyżeczek do kawy, pięknie grawerowanych przez wuja w liście i żołędzie dębu. Dała mi go moja matka chrzestna na prezent ślubny w 1975 r., ciocia Stefka z domu Przybylska, żona wujka Mariana Strzeleckiego, który jak wiecie był przecież bratem wuja Jacha. O samym wujku Marianie, piątym z rodzeństwa pisałem już wielokrotnie.

Z kamienicą Muszyńskiego związana jest ciekawa anegdota, która oparta na faktach rozegranych w latach 90-tych XX wieku, zasługuje na odnotowanie. Otóż, o tym, że w piwnicach tej kamienicy znajdowały się ogromne zapasy win, koniaków i likworów francuskich, świadczą zachowane jeszcze po dzień dzisiejszy regały na ich leżakowanie. Opowiadał mi o nich Pan Ryszard Jaroszewski, a potwierdza tę opowieść chociażby reklama z 1910 r. Zaś wydarzenia, z których zrodziła się ta anegdota miały miejsce w połowie lat 90-tych minionego stulecia.

Na zapleczu posesji od strony ulicy Michelsona, w ogrodzie należącym do tejże parceli, ekipa z Zakładu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej, która to firma w tym czasie administrowała nieruchomością, usuwała awarię wodociągową. By dostać się do uszkodzonej rury robotnicy dokonali odkrywki ziemnej. W trakcie tychże prac, nagle spod łopaty jednego z kopaczy dało się usłyszeć dziwny brzęk tłuczonego szkła. Po chwili z miejsca tego wypłynęła gęsta galaretowata ciecz o kolorze w odcieniach brązu. - Kie licho? Zagadnął kopiący. - Ostrożnie, ostrożnie! Rozgarnij łopatą! Rzekł towarzyszący mu kolega.

Po chwili padł kopiący na kolana i począł z ziemi wyciągać pękate butle, pełne jakiejś substancji, z mocno zalakowanymi szyjkami. - Stefan, toć to chyba gorzała! Zduszonym głosem jęknął kopacz. - Dawaj po kolei, zobaczymy. Tak wydobyto kilkanaście butelek i skrzętnie ukryto na pace wózka akumulatorowego. Stefan otworzył jedną butelkę, powąchał i syczącym głosem wyszeptał: - Toć, to wino. Zobacz, jakie gęste, sama galareta. Robotnicy szybko zwinęli żagle, sprawdzając jedynie, czy nie ma więcej flasz w ziemi. Pośpiech zapewne spowodował, iż niezbyt dokładnie wykop zbadali. Szybko też udali się do domu, by ukryć znaleziony skarb. Wkrótce też, dla niepoznaki wrócili i awarię usunęli, zakopując na końcu wykop.

Po pewnym czasie wiadomość, jakimś trafem dotarła do dyrekcji ZGKiM, ale obyło się jedynie na wspomnieniu wspaniałych smaków i mocy znalezionych trunków, gdyż poza winem był tam też likworek znamienity. Jeno opisowy smak cudownych napojów mogli przekazać, gdyż butelki opróżnione na wysypisko wywieźli. A pili chłopcy, pili, ponoć cały tydzień urlopowali, by pokonać moc znaleziska. Zaś, co się tyczy całego ogrodu, to zapewniam państwa, że niejedna skrzynia z pękatymi flaszami w jego głębi się znajduje, gdyż najlepszą metodą na dojrzewanie win, koniaków i likworów jest ich skrycie w chłodnej i wilgotnej otchłani, co przodkowie nasi czynili.

Nie jest to odosobnione zjawisko, kiedy strzelnianie znajdowali w swych ogrodach skarby ukryte przez przodków. Słyszałem, że nawet można znaleźć, hen głęboko w ziemi stare wecka z zaprawami, gdzie zamiast kiełbas spoczywają rulony banknotów: złotówki i dolary, a nawet brzęczące dwudziestodolarówki w złocie i pięcio, dziesięcio i dwudziestomarkówki z Wilusiem...