Dzisiaj ostatnia część opowieści o kamienicy przy ul. Świętego Ducha 6, która kończy opowieść o rodzinie Strzeleckich. Zawiera ona również dwie ciekawe anegdoty, do których zapoznania zapraszam czytelników.
Kolejny z rodzeństwa, Jan Strzelecki był
postacią równie niezwykłą, co pozostali. Otóż Jan urodził się 10 maja 1904 r. i
był najstarszym z rodzeństwa. Nauki pobierał w elitarnej, jak na owe czasy,
Wydziałowej Szkole Koedukacyjnej w Strzelnie, która mieściła się w obecnym
budynku Przedszkola nr 1. Po jej ukończeniu w 1918 r. podjął się nauki w
„rodzinnym" fachu, czyli zegarmistrzostwie. Pobierał je u znanego
strzeleńskiego zegarmistrza Ignacego Latosińskiego. Po zdobyciu stosownych
kwalifikacji przeniósł się do Torunia. Z miastem tym związał się do końca swego
żywota. Tam razem z innym strzelnianinem, p. Marianem Wojciechowskim, otworzyli
wspólny interes zegarmistrzowsko-jubilerski. Oboje słynęli z tego, że byli
niezwykle eleganckimi i rozrywkowymi mężczyznami. Humor obojga nigdy nie
opuszczał. Pewnego razu sprowadzili na skład kosztowną biżuterię, w tym broszę
z brylantami. Jakoś trudno było im się tego ostatniego cacka pozbyć, gdyż cena
2 tysiące złotych - nieco wygórowana - odstraszała ewentualnych nabywców.
W jeden z dni targowych sklep ich
odwiedziła pewna elegancka podtoruńska ziemianka, w towarzystwie dystyngowanego
męża. Oboje poszukiwali prezentu dla lada dzień wychodzącej za mąż córki. Miała
to być kolia, jednakże wuj Jan zaoferował państwu pyszną broszę iskrzącą
ogniami brylantów i platyny, w którą kamienie były oprawione. Potencjalni
nabywcy poczęli głośno dyskutować, a z głosów dawało się wyczuć, iż tylko
znaczna obniżka ceny skusi ich do jej nabycia. Nie zdzierżył tej rozmowy
siedzący na zapleczu, w warsztacie, przy naprawie zegarka, pan Marian.
Wyciągnął z szafy niedzielny frak, melonik i laskę ze srebrną rączką, wrzucił
wszystko na siebie i tylnym wejściem, przez korytarz, wszedł zamaszyście do
sklepu. Wywijając laseczką, przemierzał sklep wzdłuż oszklonej lady,
przyglądając się ekspozycjom z biżuterii. Nagle podszedł do
konwersujących ze sobą małżonków i niechcący spytał się sprzedawcy - swego
kolegi Jacha, jak zwykli wszyscy nazywać wujka Strzeleckiego - A ileż to cacko
uczyni? Na, co kłaniający się wuj odpowiedział: - 2 tysiące złotych! - Ile? Z
niedowierzaniem powtórzył pytanie. - 2 tysiące złotych! Powtórzył z naciskiem i
lekkim uśmieszkiem ofertę cenową wuj Jachu. - Przepraszam! Zwrócił się tym
słowem pan Marian do potencjalnych nabywców. - Czy państwo nabywacie broszę? Ci,
nieco skonsternowani, poczęli z wahaniem zaprzeczać, że raczej nie. Wówczas pan
Marian wyciągnął zza fraka pękaty portfel i radośnie oznajmił: - Właśnie wracam
z Warszawy i tam identyczną nabyłbym, lecz zabrakło mi gotówki w kwocie 500
złotych, gdyż ta warszawska brosza, pomimo, że identyczna karatami do tej
pańskiej kosztowała aż 3 tysiące, dlatego tej okazji nie przepuszczę.
Usłyszawszy te słowa małżonkowie natychmiast twierdząco oznajmili, że to oni
byli pierwsi i są gotowi bez zbędnych targów dać te 2 tysiące złotych. Wówczas
wuj spakował broszę, skasował klientów i kłaniając się odprowadził zadowolonych
małżonków do samych drzwi. Przy tym zwrócił się do rozżalonego klienta -
pana Mariana z zaplecza, - iż niech tenże poczeka, a on mu poda podobną broszę,
lecz o 500 złotych droższą. Kiedy dzwonek na drzwiach oznajmił, że nabywcy
wyszli ze sklepu, obaj panowie parsknęli śmiechem, przypadli do siebie i
chwyciwszy się pod łokcie odtańczyli taniec radości. Ponoć na tym interesie
zarobili 500 złotych. Od tego też czasu na podobny chwyt złapali
kilkudziesięciu klientów. Tę anegdotę opowiedział mi sam pan Marian
Wojciechowski.
Z białym kołnierzykiem na wierzchu Jan Strzelecki, jako uczeń zegarmistrzowski - trzeci od prawej. |
Kiedy wuj Jachu zmarł, dostał mi
się po nim piękny zestaw srebrnych łyżeczek do kawy, pięknie grawerowanych
przez wuja w liście i żołędzie dębu. Dała mi go moja matka chrzestna na prezent
ślubny w 1975 r., ciocia Stefka z domu Przybylska, żona wujka Mariana
Strzeleckiego, który jak wiecie był przecież bratem wuja Jacha. O samym wujku
Marianie, piątym z rodzeństwa pisałem już wielokrotnie.
Z kamienicą Muszyńskiego związana
jest ciekawa anegdota, która oparta na faktach rozegranych w latach 90-tych XX
wieku, zasługuje na odnotowanie. Otóż, o tym, że w piwnicach tej kamienicy
znajdowały się ogromne zapasy win, koniaków i likworów francuskich, świadczą
zachowane jeszcze po dzień dzisiejszy regały na ich leżakowanie. Opowiadał mi o
nich Pan Ryszard Jaroszewski, a potwierdza tę opowieść chociażby reklama z 1910
r. Zaś wydarzenia, z których zrodziła się ta anegdota miały miejsce w połowie
lat 90-tych minionego stulecia.
Na zapleczu posesji od strony ulicy
Michelsona, w ogrodzie należącym do tejże parceli, ekipa z Zakładu Gospodarki
Komunalnej i Mieszkaniowej, która to firma w tym czasie administrowała
nieruchomością, usuwała awarię wodociągową. By dostać się do uszkodzonej rury
robotnicy dokonali odkrywki ziemnej. W trakcie tychże prac, nagle spod łopaty
jednego z kopaczy dało się usłyszeć dziwny brzęk tłuczonego szkła. Po chwili z
miejsca tego wypłynęła gęsta galaretowata ciecz o kolorze w odcieniach brązu. -
Kie licho? Zagadnął kopiący. - Ostrożnie, ostrożnie! Rozgarnij łopatą! Rzekł
towarzyszący mu kolega.
Po chwili padł kopiący na kolana i
począł z ziemi wyciągać pękate butle, pełne jakiejś substancji, z mocno
zalakowanymi szyjkami. - Stefan, toć to chyba gorzała! Zduszonym głosem jęknął
kopacz. - Dawaj po kolei, zobaczymy. Tak wydobyto kilkanaście butelek i
skrzętnie ukryto na pace wózka akumulatorowego. Stefan otworzył jedną butelkę,
powąchał i syczącym głosem wyszeptał: - Toć, to wino. Zobacz, jakie gęste, sama
galareta. Robotnicy szybko zwinęli żagle, sprawdzając jedynie, czy nie ma
więcej flasz w ziemi. Pośpiech zapewne spowodował, iż niezbyt dokładnie wykop
zbadali. Szybko też udali się do domu, by ukryć znaleziony skarb. Wkrótce też,
dla niepoznaki wrócili i awarię usunęli, zakopując na końcu wykop.
Po pewnym czasie wiadomość, jakimś
trafem dotarła do dyrekcji ZGKiM, ale obyło się jedynie na wspomnieniu
wspaniałych smaków i mocy znalezionych trunków, gdyż poza winem był tam też
likworek znamienity. Jeno opisowy smak cudownych napojów mogli przekazać, gdyż
butelki opróżnione na wysypisko wywieźli. A pili chłopcy, pili, ponoć cały
tydzień urlopowali, by pokonać moc znaleziska. Zaś, co się tyczy całego ogrodu,
to zapewniam państwa, że niejedna skrzynia z pękatymi flaszami w jego głębi się
znajduje, gdyż najlepszą metodą na dojrzewanie win, koniaków i likworów jest
ich skrycie w chłodnej i wilgotnej otchłani, co przodkowie nasi czynili.
Nie jest to odosobnione zjawisko,
kiedy strzelnianie znajdowali w swych ogrodach skarby ukryte przez przodków.
Słyszałem, że nawet można znaleźć, hen głęboko w ziemi stare wecka z zaprawami,
gdzie zamiast kiełbas spoczywają rulony banknotów: złotówki i dolary, a nawet
brzęczące dwudziestodolarówki w złocie i pięcio, dziesięcio i
dwudziestomarkówki z Wilusiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz