Dziś wznawiam cykl wakacyjnych opowieści sygnowanych wspólnym tytułem "Opowiedziane
w Prokopie", które wplatają się w najstarsze i tajemnicze dzieje Strzelna.
W nich przewijać się będzie prawda historyczna z tą legendarną, które razem
rozjaśnią nam mroczne dzieje Strzelna. Po raz pierwszy zamieściłem je przed
ośmioma laty na nieistniejącym już blogu i wracam do tego cyklu, by młodsi
czytelnicy mogli się z nimi zapoznać, a starszym polecam ku przypomnieniu.
Zapraszam do lektury!
Po raz pierwszy opowiedziane 17
lipca 2010 r.
Było to dawno, jeszcze w latach
sześćdziesiątych minionego stulecia i to w pierwszej ich połowie. Wówczas byłem
ministrantem, a co za tym idzie, często gościłem na Wzgórzu Świętego Wojciecha.
Przebywałem tam, by spełniać posługę ministrancką, ale również po to, by
wsłuchiwać się, jako przypadkowy uczestnik grup turystycznych w opowieści
przewodnika - miejscowego kościelnego, Szczepana Kowalskiego. A opowieści jego
były tak fascynujące, że dech zapierały w mej młodzieńczej piersi. Potrafił w prawdziwe
dzieje tegoż miejsca wpleść legendarne, żywota średniowiecznych fundatorów, i opowieści
z życia panien norbertanek i mieszczan strzeleńskich.
Tak to, podczas mych „spotkań"
z panem Szczepanem, poznawałem coś, co później stało się pasją mych dociekań
około dziejowych, poznawałem dzieje Strzelna i okolicy. Kiedy nastał okres
milenijnych przygotowań, to właśnie on zaprowadził mnie razu pewnego na salkę
katechetyczną, gdzie na ścianie znajdowało się malowidło w swej treści
nawiązujące do Chrztu Polski. Zapatrzony w to dzieło i wsłuchany w opowieść
mego przewodnika przeniosłem się w czasy Mieszka i Dobrawy. W magicznej
podświadomości stałem się członkiem książęcej drużyny i przemierzałem z nią
kujawskie bezdroża i nadgoplańskie wertepy w poszukiwaniu pogańskich pagód i
uroczysk, czyniąc wszystko w imię chrystianizacji dzikiego państwa Goplan. W
młodzieńczym porywie, wytworzonym w mej podświadomości, jako misjonarz nowej
dla pogan wiary, w miejsca po bożkach wkopywałem krzyże - symbole nowej
religii. Ta fantazja zrodzona z mego zauroczenia historią zaowocować miała
przelewaniem jej na papier dopiero w późniejszych czasach.
Razu pewnego zostałem poproszony,
by pomóc panu kościelnemu i zadzwonić na Anioł Pański. Poleciałem biegiem tuż
przed dwunastą do rotundy św. Prokopa, wdrapałem się po drabinach na wieżę i z
godziną południową zacząłem razem z panem Szczepanem ciągnąć za linkę
uruchamiającą dzwon. Co za frajda z tego dzwonienia, a szczególnie z momentu
kiedy dobiegało ono końca. Wówczas uczepiony liny, siłą rozpędu spiżowego
kolosa unosiłem się po sufit. Tak bujając się, swą przeciwwagą wytracałem
rozbujany dzwon. Kiedy zeszliśmy na dół okazało się, że deszcz zaczął padać.
Uprosiłem pana kościelnego, by pozwolił mi na czas deszczu pozostać w świątyni.
Tak też się stało.
Potężne, kamienne mury nakryte
kopułą z tajemniczymi absydami i dostojnym prezbiterium ołtarzowym, ciemna
wnęka przyziemia wieży oraz nad nią równie dostojne półmrokiem okryte biforium,
robiły na mnie niezwykłe wrażenie. Młodzieńcza fantazja i surowość tego
kamiennego wnętrza rozjaśniona piaskowcowym romańskim ołtarzem zaczęły rysować
w mej podświadomości obraz znany z opowieści przewodnika i wyczytany na
stronach żywota zakonnic od św. Norberta. Smaku odległej epoki nadawał temu
miejscu specyficzny półmrok znikomo rozjaśniony niepogodnym niebem
przebijającym się przez wąskie, wysoko osadzone południowe okienka rotundy, a całość
potęgował nastrój powagi miejsca i sacrum wydobywające się z płasko rzeźbionych
obrazów szesnastowiecznej drogi krzyżowej. Masywna piaskowcowa chrzcielnica
pamiętająca czasy Beatrycze - pierwszej przeoryszy strzeleńskiej, niczym
strażnik u wrót świątyni przypominała o świętości skrywanej w jej wnętrzu - o
wodzie cuda czyniącej.
W takim oto klimacie, w oczekiwaniu
pogodnego nieba, siedząc na skromnej ławeczce ustawionej pomiędzy dwoma
północnymi absydami zacząłem przeglądać obrazy i przeżywać głosy wydobywające
się z wnętrza mej podświadomości. Utrwalony tym stanem rzeczy przeniosłem się do
roku 1193. Kamienna rotunda z górującą wieżą i przyklejonym od strony
wschodniej prezbiterium były nowo konsekrowaną świątynią noszącą patrocinę
Krzyża Świętego. Tuż obok rosły mury bazyliki z dwiema symetrycznie
przyklejonymi do transeptu potężnymi wieżami, podobnie jak rotunda z kamienia
murowanymi. Obraz, jak na owe czasy, w całym niemalże państwie Polan niezwykły.
Oto na jednym niewielkim wyniesieniu, w okolicy płaskiej niczym stół dwie
świątynie wyrastały nadając okolicy rangę budującej się duchowej stolicy
książęcej.
Potęga norbertańskiej fundacji swe
korzenie miała w rodowodzie sióstr, którym przyszło życie poświęcić Bogu
Najwyższemu i Jego synowi Jezusowi Chrystusowi. Panny świątobliwe,
przekraczając furtę klasztorną wnosiły ze sobą znaczne posagi, będące
dotychczas ich uposażeniem świeckimi. Pamiętajmy przy tym, że pochodziły one z
najznamienitszych rodów, których pozycja sięgała nawet książęcych i królewskich
koligacji. Już i pozycja tej pierwszej legendarnej przeoryszy Anny świadczy o
jej wysokiej pozycji. Współfundatorka fortuny norbertańskiej, Beatrycze, która
z książętami i komesami przy jednym stole zasiadała, oznajmiła wszem i wobec,
że to właśnie jej, Annie daną niegdyś obietnicę spełnia budując te potężne
świątynie. To zrealizowane przyrzeczenie w kamieniu odcisnęła, wmurowują w
portal świątyni tympanon fundacyjny ze swoją i Anny podobizną.
CDN
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz