środa, 20 stycznia 2021

Tajemnicza śmierć leśnika w Lasach Miradzkich

Nieistniejący już pomnik w miejscu śmierci leśnika. Na zdjęciu mały chłopiec to ojciec p. Mileny, jej prababcia Jadwiga i pradziadek oraz NN.

Przed kilkoma dniami za pośrednictwem Messengera zapytała mnie p. Milena Komasińska o pomnik za Tartakiem w Miradzu? Dodała, że jej tata ma zdjęcie z czasów jak był małym chłopcem, zrobione przy tym pomniku. Teraz pozostał po nim tylko kamień i chciałaby poznać historię tego miejsca? Minęło zaledwie kilka dni i przesłała mi zdjęcie. Nie jest ono najlepszej jakości, ale nieco poprawiłem i proszę, można ten pomnik zobaczyć. 

Dawna siedziba Nadleśnictwa Miradz - ok. 1910 r.

O pomniku, czy raczej wydarzeniu sprzed lat pisałem w wydanej w 2013 r. książce Lasy Miradzkie. Z dziejów Nadleśnictwa Miradz. Pozwólcie, że przywołam tę opowieść z kart tejże książki.

Z końca stulecia zachowało się kilka ciekawych informacji dotyczących miradzkiego nadleśnictwa. Znajdujemy je w regionalnej prasie, którą miejscowi Polacy abonowali i z której mogli się dowiedzieć wiele ciekawych informacji. Ta pochodząca z 1887 r. wiadomość jest ze wszech miar sensacyjną i mówi o zabójstwie urzędnika leśnego. Jej efektem było powstanie anegdoty, którą sam miałem sposobność usłyszeć z ust jednego z mieszkańców Ziemowit, którego ojciec przed laty mieszkał w Miradzu. Ale wróćmy do faktów, jakie 23 czerwca przekazał „Wielkopolanin”. Otóż, na łamach tej gazety ukazała się informacja o następującej treści:

W Mieradzu pod Inowrocławiem w leśnictwie rządowym sekretarz leśnictwa Neumann wyszedł w nocy z dnia 14 na 15 czerwca na patrolowanie; kiedy dnia 15 nie wrócił wysłano strażników leśnych na szukanie i ci znaleźli w kanale ciało Neumanna. W głowie zabitego było kilka ran. Przypuszczają, że Neumann zbywszy w lesie kilku szkodników chciał ich doprowadzić do leśnictwa, przy tym szedł przodem, a ci z tyłu go napadli i zadawszy cios w głowę w ten sposób życia pozbawili. Jako podejrzanego o udział w tym zabójstwie uwięziono gospodarza M. ze synem z Nowej Wsi. M. przy uwięzieniu miał kilka sińców na ciele i rany, szczególnie jedną na głowie od ostrego narzędzia. Zabity zdaje się walczył z napastnikami, gdyż miał w zaciśniętej ręce włosy, które przeciwnikowi z głowy był wydarł. M. zaprzecza udziału w zabójstwie, uniewinniając się, że w tej nocy był gdzie indziej; tymczasem mu wykręt świadkami udowodniono. Znany on jest podobno jako zręczny kłusownik i ze strażą leśną niejeden już miał zatarg. Syn jego zdaje się pomagał ojcu. Śledztwo się toczy w tej sprawie.

Niestety nie znamy finału tej brutalnej zbrodni, gdyż nie trafiłem na ewentualne rozstrzygnięcie sądowe. Za to jeszcze jedna gazeta donosiła, że: W Inowrocławiu uwięziono robotnika Michałowskiego wraz z żoną i synem jako podejrzanych o zabicie leśniczego z Mirau. Podobno już ich odwołano do sądu ziemiańskiego w Bydgoszczy. W pierwszej notatce prasowej podano inicjał mordercy „M”, zaś w drugiej już pełne brzmienie nazwiska. Ta, jak i poprzednia informacja zdają się potwierdzać krążącą wśród najstarszych mieszkańców i pracowników tartaku w Miradzu opowieść o złym leśniku spisaną przeze mnie w 1985 r. Opowiedział mi ją Eugeniusz Kuczawski z Ziemowit, który z kolei zasłyszał ją od swego nieżyjącego już dzisiaj ojca Edmunda, byłego pracownika tartaku w Miradzu. Otóż, jej wersja nieco odbiega od informacji prasowej i zdaje się usprawiedliwiać morderstwo sprzed lat.

Gęsta mgła skrywa tajemnice miradzkich ostępów (fot. Paweł Kaczorowski) 

Dziać się to miało przed stu laty, co wskazywałoby na zgodność z podawanym wydarzeniem. W Miradzu rezydował bardzo niedobry dla okolicznych mieszkańców leśniczy. Był on Niemcem i do tego nieprzychylnie traktującym rodzimą społeczność. Za wszystko karał: za zbieranie chrustu, kwitnącego runa leśnego, jagód, grzybów, a do tego za byle przyczyną straszył swoją strzelbą. Ponoć kilka osób postrzeli, a nawet, jak opowiadano zabił za to, że drzewo z lasu wywozili. Czy to była prawda, czy nie, dziś nie sposób sprawdzić, ale każdy starał się przestrzegać obowiązującego prawa dotyczącego pozyskiwania dóbr leśnych. Na wszystko trzeba było mieć asygnaty i zezwolenia, które należało wcześniej opłacić w kasie leśnej. Jagody i grzyby mogli zbierać ubodzy, którzy stosowną opłatę uiścili i posiadali przy sobie odnośny kwit.

Takie zachowanie leśniczego nie było po myśli okolicznych kłusowników i innych szkodników leśnych, których w każdej przyleśnej miejscowości było kilku, a szczególnie w Nowej Wsi, Gaju-Bartodziejewicach,  Ostrowie i Ciencisku. Razu pewnego kilku osiłków ostro potraktowanych przez owego leśniczego postanowiło zemścić się na nim. Wiedzieli, że lubi on wieczorne spacery po lesie, więc zaczaili się na niego, gdzieś w okolicach „Maszyny” – tak nazywano późniejszy tartak w Miradzu. Zdarzyło się, że pewnego wieczora wpadł im znienawidzony Niemiec - leśniczy w ręce. Pochwycili go i skrępowali linami, przy tym poczęli go straszyć, że jak tak dalej będzie postępował, to zabiją go i rzucą wilkom na pożarcie. Przestraszył się niesamowicie i począł prosić, by mu nic nie robili, a on się zmieni i złagodnieje wobec tych, którzy las nawiedzają.

Bruk leśny w kołderce mgielnej. Śródleśna droga w Lasach Miradzkich - tzw. Gajowianka, skrywająca wiele ciekawych opowieści... (fot. Paweł Kaczorowski)  

Zuchwalcy dali się ubłagać, ale dla nauczki postanowili przywiązać Niemca do drzewa i tak przetrzymać przez noc. Do tego wszystkiego wysmarowali leśnika miodem w celu przyciągnięcia wszelakiego robactwa, a szczególnie komarów, które miały nieszczęśnika dotkliwie pokąsać. Nikt z napastników nie zauważył, że kilka metrów dalej znajdowało się wielkie mrowisko pełne żarłocznych mrówek. Kiedy oddalili się i w pełni zapadł zmrok, owady zwietrzyły słodki zapach i hajda ruszyły w kierunku smakowitego źródła. Po zjedzeniu słodkości z odzienia leśnika zaczęły niemiłosiernie go kąsać. Ból kłutego ciała spowodował, że ofiara zaczęła strasznie krzyczeć. Mieszkańcy Miradza wspominali później, że z głębi lasu dało się słyszeć wyjące wilki, przypuszczam jednak, że były to rozpaczliwe wrzaski kąsanego leśnika.

Kiedy następnego dnia zaczęto szukać owego nieszczęśnika, nikt nie przypuszczał, że ten zginął zaledwie kilkaset metrów od swego domostwa. Znaleziono go po kilku dniach przywiązanego do drzewa i wpół ogryzionego przez żarłoczne mrówki, które przeniosły mrowisko pod drzewo z martwym leśnikiem. W anegdocie tej nie ma mowy o śledztwie, czy ewentualnych złoczyńcach. Opowiadano jedynie, że w miejscu męczeńskiej śmierci leśnika postawiono trwały pomnik, którego śladów dziś trudno odszukać. Stał on jeszcze w latach 60. minionego stulecia. Decyzją ówczesnych władz zwierzchnich nadleśniczy Henryk Vogt polecił swoim służbom obelisk usunąć. Jak widać, pamięć o tym miejscu - pomniku trwa wśród niektórych najstarszych byłych i obecnych mieszkańców Miradza. Bądź co bądź miejsce to jest elementem naszego dziedzictwa kulturowego i należałoby się zastanowić, czy aby nie wrócić do tego miejsca i należycie je oznakować… 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz