W godzinach porannych 8 lutego 1919
r. przyszedł do naszej 11. kompanii, która stała na pozycji pod Gniewkowem
rozkaz wysłania plutonu patrolowego z zadaniem rozpoznania wiosek Gąski i
Szpital, zamieszkałych przez kolonistów niemieckich i z zadaniem rozpoznania
ruchów oddziałów niemieckich. Wioski te były wrogo nastawione do powstańców,
jak zresztą wszystkie wioski kolonistów. W ostatnich dniach zginęło tam 3
żołnierzy, którzy samowolnie udali się do tych wiosek.
Pluton patrolowy składał się z ochotników, jedynie podoficerzy zostali wyznaczeni rozkazem. Sformowano go w kilka minut. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pomiędzy ochotnikami nie zauważyłem Michasia, który zawsze towarzyszył mi we wszystkich dotychczasowych wyprawach frontowych i któremu w nich zawsze "matkowałem". Któryś z dowódców plutonu spotkawszy go, zapytał, czemu nie idzie ze mną. Michaś był zawsze ambitny, toteż zgłosił się do mnie, przepraszając, że zaraz się nie zgłosił, ale czuje się źle. Namówiłem go by pozostał, ale on nie chciał się zgodzić.
O godzinie 10:00 nastąpił wymarsz
do Wierzbiczan, na wysokości których pozostawiono trzy sekcje obwodu. Reszta
patrolu w szyku bojowym udała się do wioski Gąski, nie napotkawszy po drodze
nigdzie śladów nieprzyjaciela. Po przeprowadzeniu szeregu rewizji w domach
kolonistów, dotarł nasz patrol szykiem ubezpieczonym do skrzyżowania dróg,
gdzie nastąpić miała koncentracja z oddziałem powstańczym z Kruszwicy. Niestety
oddziału tego w rejonie krzyżówki nie zastano. Wobec tego postanowiłem z 10-cio
osobowym patrolem udać się do kwater kruszwiczan, aby dowiedzieć się, co się
dzieje? Dowódca placówki kruszwickiej poinformował nas, że ich patrol jest w
drodze od pół godziny, czemu ja z kolei zaprzeczyłem, że ich nie spotkaliśmy.
po tej wymianie informacji wróciliśmy do Gąsek.
W tym czasie Michał Wojdyński
przebywał z plutonem w Gąskach. Pamiętam, że ofiarność i żarliwa obowiązkowość
żołnierska, jako go od pierwszych dni powstania cechowała, sprawiły, że ceniłem
jego żołnierskie walory i chętnie zabierałem go na wszystkie trudniejsze
zadania bojowe. Nie było też wypadku, żeby ze mną nie szedł, chociaż mu nieraz
odradzałem, wskazując na niebezpieczeństwo niektórych wypraw. W tym dniu jednak
nie poszedł ze mną, chociaż był tu jego brat Jasiek, który powiedział mi, że
Michaś ma jakieś złe przeczucie, dlatego od razu nie zgłosił się. Kiedy
wróciliśmy do plutonu sierżant Jeschke zapytał mnie, co się dzieje z patrolem kruszwickim,
gdyż jakiś większy oddział zbliża się tyralierą od strony Gniewkowa. Byłem tym
zaskoczony, gdyż nie mógł to być oddział kruszwicki, który według mnie wcale nie
wyruszył ze swego miejsca postoju.
Tymczasem zbliżający się oddział
zajął pozycję w rowie odległym o kilkadziesiąt kroków od naszego miejsca
postoju. Zwróciłem sierżantowi uwagę, że zajmujemy niekorzystne miejsce i w
razie bitwy nie będziemy mogli rozwinąć naszych sił, które stały za domem i
stodołą kolonisty. On jednak utrzymywał, że jest to na pewno oczekiwany przez
nas patrol kruszwicki. W końcu udaliśmy się z nim pod stertę słomy, ażeby
rozpoznać zbliżających się do nas żołnierzy. Za nami nadbiegł Michaś.
Żołnierze z naprzeciwka podobnie
jak i my nie wiedzieli, z kim mają do czynienie, z Polakami, czy Niemcami. Było
mglisto i nie mogliśmy dojrzeć oznak, a przecież mundury i płaszcze mieliśmy
takie same, zarówno Polacy jak i Niemcy. Rozpoczęła się między nami rozmowa w
języku niemieckim. Zażądaliśmy od drugiej strony hasła, oni z kolei żądali od
nas tego samego. W pewnej chwili Michaś, który usłyszał, że w nadchodzącym
oddziale rozmawiają po niemiecku zawołał:
- Niemcy! - i złożył się do oddania
strzału.
Nie zdążył go jednak oddać, gdyż
uprzedził go Niemiec. Michaś z cichym jękiem upadł na moje nogi. Sądziłem z
początku, że świst kuli spowodował jego upadek. Pochyliłem się nad nim i
stwierdziłem śmiertelny postrzał w czoło. Przeniosłem ciało Michałka za stertę
słomy, za którą ukryliśmy się z sierżantem Jeschke. Niemcy oddali w naszym kierunku
kilka strzałów, ale na szczęście nie były one tak celne jak ten pierwszy. Nie
czekając my również odpowiedzieliśmy ogniem.
Stłoczeni pod domem kolonisty nasi
żołnierze nie mogli prowadzić skutecznego ognia. Sytuację ratował jedynie lekki
karabin maszynowy, który po pierwszych strzałach obsługa przeniosła koło
mostku. Teraz jego ogień trzymał prawą stronę kolumny niemieckiej w szachu.
Żołnierze nasi zaczęli się niepokoić. Widząc, że trudno będzie opanować całość
z odległej o 20 m
sterty, postanowiliśmy z sierżantem Jeschke pod ogniem niemieckim dostać się do
naszego oddziału. Niemcy widząc nas czołgających się otworzyli rzęsisty ogień z
broni ręcznej i kulomiotów. Dostaliśmy się jednak szczęśliwie do oddziału. Nie
licząc kilku przestrzelonych dziur w płaszczach naszych, nic się nam nie stało.
Jeden z żołnierzy rozbił okno w
kuchni kolonisty, przez które kilku naszych chłopców dostało się na strych domu
mieszkalnego i przyległego doń chlewa. Stamtąd otworzyli ogień do tyraliery
niemieckiej. Ogień niemiecki stał się mniej skuteczny. Korzystając z tego, brat
zabitego Michałka, Jasiek, podczołgał się za stertę do ciała i pozostał przy
nim do końca potyczki. Po upływie godziny z prawej naszej flanki nadszedł
spóźniony patrol kruszwicki, za którego opóźnienie zapłacił życiem Michałek
Wojdyński i jeszcze jeden nasz druh, którego nazwiska niestety nie pamiętam.
podsumowując nasze straty mięliśmy jeszcze kilku rannych.
Niemcy zostali przepędzeni.
Zasmuceni wracaliśmy do naszej kwatery w Wierzchosławicach. Na wozach wieziono
zabitych i rannych. Po trzech dniach odbył się pogrzeb naszego kochanego druha
Michasia, na cmentarzu jego rodzinnej wsi - w Wójcinie. Po pogrzebie wieczorem
wyjechałem z powrotem na front. Wałczyliśmy dalej, mając obok dawnych
porachunków z Niemcami, nowy - pomszczenie śmierci naszych kochanych chłopców,
którzy w 18 roku życia oddali je za Ojczyznę.
Dożyłem powrotu ziem zaboru
pruskiego do macierzy. Pamiętam jednak, tak samo jak wszyscy moi koledzy, tych
wszystkich, którzy kosztem swojego młodego życia przyczynili się do odzyskania
niepodległości. Przed trzema laty udałem się do Gąsek, ażeby odnaleźć miejsce,
w którym 8 lutego 1919 r. zginął śmiercią żołnierską Michał Wojdyński. Miejsce
to odnalazłem. Chciałbym jednak aby to miejsce uczynić widocznym dla
wszystkich. Niech prosty, żołnierski krzyż będzie symbolem naszej pamięci o
tych, którzy za nas polegli, niech będzie tym żywym znakiem ostatniej
żołnierskiej pozycji, z której się nigdy nie odchodzi, na której zostaje się na
zawsze - tak jak żołnierz Powstania Wielkopolskiego śp. Michał Wojdyński i jak
wielu jemu podobnych.
Tyle ze wspomnień druha Bolka, o
Michale Wojdyńskim, spisanych w latach 60. minionego stulecia. Zaś na
zakończenie kieruję apel do mieszkańców Wójcina i władz Gminy Jeziora Wielkie o
ewentualne odszukanie w Gąskach gmina Gniewkowo miejsca śmierci Michała
Wojdyńskiego i zrealizowanie marzeń sprzed 50 lat jego towarzysza druha Bolka.
Dodam jeszcze, że na pomniku nagrobnym Michała Wojdyńskiego jest tablica z
nazwiskami poległych żołnierzy w czasie Wielkiej Wojny i wojny
polsko-bolszewickiej. Pośród tymi nazwiskami znajdujemy imię Jana Wojdyńskiego,
starszego brata Michała, który zapewne poległ w wojnie polsko-bolszewickiej.
Być może, że Bóg da i kiedyś trafię na jego ślad...
Opowieść o Michale Wojdyńskim jest
kontynuacją tematu: Powstańcy wielkopolscy z Wójcina, który zamieściłem na
blogu 27 lutego 2018 r. pod linkiem https://strzelnomojemiasto.blogspot.com/2018/02/powstancy-wielkopolscy-z-wojcina.html
Michał i Jan Wojdyńscy to bracia mojej mamy - Heleny, najmłodszej z rodzeństwa. Jan wyjechał na Śląsk, tam się ożenił. Miał dwóch synów - Henryka i Jerzego. Jeszcze w czasach PRL wyemigrował do RFN (żona Helena miała tam krewnych). Tam też zmarł i został pochowany.
OdpowiedzUsuńEwa Drozdowska