niedziela, 17 marca 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 34 Rynek - cz. 31



Kolejny dom w Rynku to Nr 18 - strzeleńska perełka architektury eklektycznej z elementami gotyku. Eklektyzm jest stylem, który łączy w sobie w sposób swobodny różne cechy innych historycznych stylów architektonicznych. Często jest tak, że połączone ze sobą różne style historyczne w budowli eklektycznej w ogóle do siebie nie pasują, wręcz nie współgrają. Głównie rozwinął się ten styl w XIX i na początku XX stulecia, zbiegł się w czasie z nurtem secesyjnym, jakże uroczym i niestety w naszym mieście - poza elementami dekoracyjnymi kamienicy przy ul. Kościelnej 10 -  nie występuje.


Solidna kamienica o fasadzie z czerwonej cegły, piętrowa z wysokim częściowo mieszkalnym poddaszem wystawiona została na początku XX w. - około 1900 r. Posiada nieregularną bryłę o zróżnicowanych elewacjach zwieńczoną od frontu wysokim ceramicznym dachem, zaś od podwórza dachem papowym. W 2008 r. dach kamienicy został poddany kompleksowemu remontowi. Prace polegały na przywróceniu dawnej świetności połaci dachowej. Na nowo zaczęła lśnić dachówka okrywająca baśniowe kształty przed opadami atmosferycznymi.



Wschodnia część elewacji frontowej posiada wysunięty, szpiczasto zwieńczony, trójkondygnacyjny ryzalit, na piętrze z dużym zdobnie wymurowanym z czerwonej cegły balkonem, spoczywającym na czterech granitowych wspornikach. Na zachodnim brzegu kamienicy znajduje się przypięty od pierwszego piętra, dwukondygnacyjny, trójkątny wykusz w kształcie wieżyczki, podtrzymywany przez solidny granitowy wspornik i zwieńczony szpiczastym nakryciem, pokrytym blachodachówką o kształcie rybiej łuski. Na wysokości drugiego piętra, w ceramicznym dachu znajduje się siedem lukarn: jedna murowana zwieńczona trójkątnie; dwie drewniane, obite blachą i nakryte trójkątnymi daszkami, pokrytymi blachodachówką w kształcie rybiej łuski oraz wyżej umieszczone Cztery małe w kształcie trójkąta. W bramie wjazdowej, w przyziemiu odbojnice w kształcie starych luf armatnich.


Cechą charakterystyczną tej pięknej budowli jest naturalnej wielkości metalowy posąg Herkulesa, umieszczony na wysokości drugiego piętra, między dwoma oknami wschodniego ryzalitu, na imitującym balkon wysunięciu (pseudobalkonie) wymurowanym również z czerwonej cegły. Na tę figurę została "przeniesiona" - przypomniana w epoce romantyzmu - stara strzeleńska legenda O rozbójniku Dąbku. Co więcej, miejsce to nasycone jest magią tkwiącą w trwającej po dziś mocy trzech kultur: polskiej, żydowskiej i niemieckiej. To one w tym miejscu nawzajem się przenikały, uzupełniały, współżyły, by ponownie eksplodować tą naszą, kulturą polską.



W dawnych wiekach w miejscu kamienicy pod rozbójnikiem Dąbkiem, lub jak kto woli pod Herkulesem znajdowały się dwie, w części zabudowane, parcele i należały do Polaków. W XIX wieku jedną z nich nabył Niemiec Ritter, zaś drugą Żyd Małachowski (piszący się również Malachowski). Później Żyda wykupił Ritter i stał się właścicielem obu zabudowanych parceli. Ritterowie mieli jeszcze (o czym pisałem wcześniej) dużą, nieruchomość po przeciwległej stronie Rynku pod dawnym numerem policyjnym 94, a obecnie oznaczoną numerem 1 (własność Rucińskich). Zachowało się zdjęcie z 1898 r., oraz pocztówka, które pokazują nam stan zabudowy działek Rittera, które wówczas oznaczone były numerami policyjnymi 23/24. Na pierwszej z działek stał piętrowy dom, niemal scalony z kamienicą Baumgardta, jednakże różniący się rozstawem okien i o połowę krótszy. Między parterem a piętrem znajdował się szyld z nazwiskiem "Karl Ritter". Z kolei na działce nr 24 stał dom szczytem zwrócony do Rynku, z trzyokiennym lokalem na parterze i mocno przeszklonym czterema dużymi oknami na I piętrze i dużym oknem na szczycie poddasza (na wysokości II piętra.  

           
Karl (Carl) Ritter senior nosił jeszcze dwa imiona Friedrich Wilhelm i urodził się w 1850 r. Był synem Johana Friedricha i Sophii Marii Henrietty Ulrich. Niestety, nieudało mi się ustalić kiedy i z kim zawarł pierwszy związek małżeński, z którego miał urodzonego w 1877 r. syna Karla juniora (Carla) i syna Fritza. Senior Karl w wieku 48 lat ożenił się po raz drugi. W 1898 r. poślubił stateczną 47-letnią Martę Olgę Emmę Gottschling, córkę Richarda i Anny Karass. Syn Karl junior po zawarciu związku małżeńskiego miał córkę Charlottę (ur. 20 kwietnia 1902 r.) oraz syna Herberta (ur. 14 listopada 1905 r.).   


Kupiec i przemysłowiec Karl Ritter senior był jeden z najbogatszych Niemców w Strzelnie. Od 1886 r., tj. od początku powstania powiatu był radnym Sejmiku Powiatowego w Strzelnie. Pracował w komisji wyboru ławników i sędziów przysięgłych. W 1900 r. był współzałożycielem Ochotniczej Straży Ogniowej w Strzelnie, którą przy zakładaniu wspomógł kwotą 500 marek z przeznaczeniem na zakup pierwszego wyposażenia. Był on również pierwszym mistrzem pożarnictwa, czyli naczelnikiem straży. W 1901 r. został mianowany radcą komisyjnym (Kommissionsrat). W 1928 r. bezowocnie startował z lista Nr 18, z ramienia Bloku Mniejszości Narodowych w Polsce do Senatu. 



W Księdze adresowej z 1895 r. odnotowany został trzykrotnie, a mianowicie jako właściciel: destylarni, sklepu z towarami kolonialnymi i specjalistycznymi oraz fabryki likierów (Destillationen, Kolonial und Spezereiwaren, Liqueurfabrik). Ritterowie byli jedną z najstarszych rodzin niemieckich, które osiedliły się w Strzelnie już przed 1827 r. Wówczas to ewangelik 30-letni, nijaki Christoph Ritter, poślubił w Strzelnie Suzanne Wruck lat 25. Podobnie Wruckowie byli najstarszą osiadłą tutaj przed 1825 r. rodziną niemiecką. Christoph był synem tu osiadłego Jacoba Rittera i Christine Barbary Friedrich. Ostatnim pokoleniem Ritterów w Strzelnie był Karl junior, który w latach 30-tych XX w. sprzedał kamienicę małżonkom Kaczmarkom i z rodziną wyjechał do Niemiec.


Ritterowie swój interes prowadzili niezwykle profesjonalnie. Za logo swojej firmy przybrali postać uwiecznioną w figurze Herkulesa - Dąbka. Produkowane spirytualia rozlewane były do specjalnych flasz z odbitym logo oraz z podobnym wizerunkiem na ołowianych nakładkach nakładanych na szyjkę butelki ze specjałem. Prowadzona przez nich wytwórnia znaną była w regionie o czym świadczą reklamy umieszczane w specjalnych katalogach poznańskich. Jako formę reklamy swych spirytualiów dołączali odbiorcom hurtowym zestawy kieliszków z wygrawerowaną postacią, z frontowej elewacji kamienicy, rozbójnika Dąbka.


Na początku lat 30. XX w. Ritterowie opuścili Strzelno i udali się do Niemiec. Zamieszkali w Prenzlau na Pojezierzu Meklemburskim. Kamienica wraz z fabryką wódek w 1933 r. drogą zakupu konkursowego przeszła w ręce polskie. Jej nowym właściciel został Stanisław Kaczmarek, miejscowy kupiec zbożowy. Prowadził on tutaj również handel ziemiopłodami, paszą i węglem. Urodził się on 18 marca 1901 r. w Rzeszynie i był powstańcem wielkopolskim. Dosłużył się stopnia starszego szeregowego. Od 14 lutego 1936 r. był członkiem Koła Związku Weteranów powstań Narodowych RP w Strzelnie.



W okresie powojennym w podwórzu tejże kamienicy mieścił się punkt usługowy, tzw. śrutownik prowadzony przez pana Franciszka Gutorskiego, kupca zbożowego. Również w podwórzu pan Wojdyła prowadził zakład wulkanizacyjny. Jego synowie Wiesław i Mirosław kontynuują działalność przy Alei Morawskiego 1 - wjazd od Inowrocławia do Strzelna. Nie sposób pominąć największego zakładu podwórkowego, jakim była tutaj placówka centrali ogrodniczej, parającej się skupem i kontraktacją warzyw i owoców. W latach 50-tych i następnych na parterze kamienicy od strony rynku prowadzony był sklep ogrodniczy - warzywa i owoce "Malinka", a już współcześnie niewielki sklepik spożywczy. Obok, do początku lat 90-tych, siedzibę miało PTTK Oddział w Strzelnie, wielce zasłużone dla Strzelna i Okolicy, któremu szefował pan Antoni Słowiński. To tutaj znajdowała się stała ekspozycja poświęcona A. A. Michelsonowi - Nobliście ze Strzelna oraz wystawka folkloru kujawskiego. Do tegoż lokalu, już jako chłopiec, chodziłem na odczyty i spotkania z historykami, podróżnikami, znanymi postaciami świata nauki, by zgłębiać tajniki wiedzy o Strzelnie i regionie. W pewnym sensie to temu miejscu zawdzięczam dużą część mego umiłowania dla dziejów Strzelna i mojej małej ojczyzny. Siedzibę PTTK Przeniesiono na kościelną, a pomieszczenia zamieniono na sklep motoryzacyjny prowadzony przez Piotra Kaczmarka, później sklep z materiałami budowlano-remontowymi, a ostatnie lata sklep odzieżowy.

Od wielu lat kamienica znajduje się w rękach drugiego pokolenia Kaczmarków. Jej właścicielką jest małżonka po zmarłym Antonim Kaczmarku, synu Stanisława. To jej zawdzięczamy obecny stan pięknie odtworzonych dachów.

Ciąg dalszy opowieści o tej kamienicy w następnej części.

wtorek, 12 marca 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 33 Rynek - cz. 30




  
Zatrzymując się pod kolejnym domem oznaczonym numerem 17 zauważamy jego prostotę i gdyby nie okazały, ponad stuletni balkon oraz stylowe drzwi prowadzące do wnętrza domostwa, powiedzielibyśmy na pierwszy rzut oka, że jest to raczej współczesna budowla. Kamienica ta podobnie, jak kilka innych w Rynku jest jedną z najstarszych. Jej początki sięgają połowy XIX w., a balkon znajdujący się na jej osi centralnej został dobudowany wtórnie, dopiero na początku XX w. Właścicielami posesji była żydowska rodzina Baumgardtów alias Baumgartów. Pierwszym znanym antenatem tej rodziny był Abraham Baumgardt, który z małżonką Hanuchen z domu z domu Fordońska mieli urodzonego w 1858 r. syna Josepha. Młody Baumgardt zajmował się spedycją, czyli transportem - odbiorem i dostarczaniem towarów i przesyłek. W 1884 r. zawarł on związek małżeński ze starszą od siebie o dwa lata Johanną Baszyńską, córką Moritza i Friedenke z domu Latte.


W części parterowej znajdowały się dwa lokale handlowe, które stanowiły poprzez wynajem dodatkowe źródło dochodu właściciela. Ze starych zdjęć możemy dowiedzieć się, że na początku XX w. działalność gospodarczą prowadzili tutaj dwaj kupcy, Carl Derdau i Abraham Cohn. W kilka lat później po Derdalu sklep przeniósł swój sklep odzieżowy z ul. Kościelnej Stanisław Szmańda. W latach 20. kamienicę nabyła rodzina Barczaków. Głowa rodziny, Franciszek prowadził tutaj sklep kolonialny, który później rozszerzył o restaurację. W jego lokalu odbywały się również zebrania, m.in. cechowe kowali i innych stowarzyszeń. Sam gospodarz był wymieniany od 1923 r. jako prezes Chóru Harmonia. W jego mieszkaniu poza fortepianem znajdowała się również harfa, którą pamiętam kiedy jako dziecko, razem z ciotką Pelą Piwecką chodziłem do córki pana Franciszka, panny Władysławy, która w salonie niekiedy dawała koncerty na tym instrumencie.   


Przetrwała owa knajpka do końca lat 50-tych i słynęła z tego, że skorzystać z jej usług można było o każdej porze dnia i nocy. Jedna z anegdot opowiada o tym jak pewne czteroosobowe towarzystwo męskie po pomyślnie przeprowadzonej transakcji, w późnych godzinach wieczorowo-nocnych zawitała pod zamkniętą już restaurację. Siedzącego na balkonie właściciela poproszono, czy pomimo późnej godziny otworzy lokal? Restaurator bez wahania zszedł na dół i zaprosił gości do wnętrza. W kuchni na zapleczu dało się słyszeć krzątanie, a gospodarz zapytał się, co panowie życzyliby sobie skonsumować? Ci poprosili na początek o butelkę dobrej wódki i jakąś zakąskę. W mig na stole znalazła się zastawa, pękata flasza, słój śledzików z cebulką w occie i pieczywo. Kiedy z butelki ubyła połowa zawartości gospodarz grzecznie zapytał:
- Czy panowie życzą sobie na ciepło, to w mig podamy gorącą kiszkę z kapustą?
- Ależ oczywiście, poprosimy słuszne porcje i dwie butelki tego samego - odpowiedział najstarszy z grona gości, wskazując na flaszę centralnie stojącą na stole.

W mig uwinęła się kuchnia, zastawiając stół wielkim półmiskiem z pętami parującej kaszanki i misą gorącej kapusty. Bractwo wcząchło podane jadło, wypito trzeci litr trunku i najstarszy poprosił o rachunek. Gospodarz podkreślił spisane wcześnie pozycje, podsumował i rzuciła, iż należy się 25 złotych. Kiedy przyszło do zapłaty okazało się, iż ten co miał zapłacić miał przy sobie zaledwie 10 złotych, a pozostali uzbierali niecałe 7 złotych. Brakowało 8 zł. Bystry restaurator zaproponował, by panowie pozostawili fanty w postaci dwóch zegarków, na co podchmieleni konsumenci wyrazili zgodę.
- Zegareczki wartości 50 złotych idą do szuflady, a panowie jutro do godz. punkt 12:00 dostarczą brakującą kwotę. Inaczej, 15 minut później zegarki trafiają do lombardu! - rzekł stanowczo gospodarz.

Nazajutrz, grubo przed 12:00 dłużnicy z ośmioma złotymi w zanadrzu odbierali zegarki, pozostawiając kwotę nocnego zobowiązania w kasie Barczaka. Po wojnie opowiadano, że bywało, iż w szufladzie bufetu restauratora leżały w depozycie złote: obrączki, spinki do koszul, pierścionki, a także srebrne papierośnice i po kilkanaście zegarków. Jak on sam mawiał: - rachunek musi się zgadzać, a za darmochę to proszę do miejskiej garkuchni! - czyli miejsca, w którym wydawano obiady dla ubogich.



Jeszcze po wojnie prowadzona była tutaj restauracja, którą z początkiem lat 50. minionego stulecia po przejęciu przez PSS "Społem" przemianowano na popularny bar z piwem i przysłowiowym sznapsem. Później bar przeniesiono na drugą stronę północnej pierzei Rynku, a we wnętrzu powstał sklep z artykułami gospodarstwa domowego. W latach 70., po przejęciu lokalu przez Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego i gruntownym remoncie sklep otrzymał nazwę "W naszym domu", a wewnątrz znalazł się sprzęt zmechanizowany i elektryczny, czyli wyposażenia mieszkań. Były to czasy, w których bez tzw. przysłowiowego "posmarowania" nie kupiło się pralki, lodówki, radia czy telewizora, że nie wspomnę o odbiorniku kolorowym. Królowało wówczas hasło: "Jak się da, to się kupi" - czyli w łapę sklepowemu, gdyż inaczej można było sobie popatrzeć jak inni - co dali - ładowali zakupiony towar na "Żuka" (niewielki samochód towarowy).



 Po przemianach ustrojowych sklep wraz z kamienicą przeszedł - po nabyciu od spadkobierców rodziny Barczaków - w ręce nowopowstałej sieci handlowej "ARPIS" z Bydgoszczy. Firma jest przedsiębiorstwem handlowo-usługowym działającym, jako spółka z o. o. i w Strzelnie prowadzi sklep sportowo-papierniczy z kilkoma innymi branżami. Zaś na piętrze, poza mieszkaniem, znajduje się Zakład Fryzjerski "Malwina" o obecnie najstarszym w mieście stażu. Prowadzi go strzelnianka, od lat mieszkająca w Inowrocławiu pani Zofia Tabaczyńska.   
      
W podwórzu stoi duży magazyn z czasów spedytora Baumgardta, w którym składowano towary i skupowano płody rolne. Obecnie ten piękny w swej architekturze obiekt, nabyty przez pana Piotra Płócienniczaka został poddany kompleksowej rewitalizacji i stanowi zaplecze działalności gospodarczej rodziny Płócienniczaków.

niedziela, 10 marca 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 32 Rynek - cz. 29




Dzisiaj zatrzymamy się przed kamienicą Nr 16 (dawniej nr policyjny 21), która przez starszych mieszkańców naszego miasta kojarzona jest z "Samosią" - czyli, pierwszym w Strzelnie sklepem samoobsługowym, a nadto z dentystą Franciszkiem Hertmanowskim. Również tutaj przez wiele lat mieszkał z rodziną Ryszard Chwiłka, mój poprzednik na stanowisku wiceprezesa ds. obrotu rolnego GS "SCh" w Strzelnie, późniejszy dyrektor SKR w Orchowie i wieloletni mieszkaniec Ostrowa.


W miejscu współczesnej kamienicy w XIX w. co widzimy na zdjęciu z 1898 r. znajdował się murowany dom parterowy Niemca Paula Jaschke. Prawdopodobnie wystawiony on został w połowie tego stulecia, w miejscu, które zajmowało domostwo szczytem wystawione do rynku. Kiedy posesję nabył osiedlający się w Strzelnie kolonista Jaschke, z braku źródeł trudno określić. Z zawodu był on introligatorem - Buchbinder, i tak został zapisany w Księdze adresowej powiatu strzeleńskiego z 1895 r. Z czasem swój interes rozbudował o drukarnię, księgarnię i dział wydawniczy. Z jego drukarni wyszło wiele pocztówek i to ręcznie kolorowanych z różnymi widokami fragmentów miejskiej zabudowy Strzelna. Np.: Widok na kościół katolicki ok.1908 r., Willa z 1913 r. [dzisiejszy stary gmach UM], Widok na klasztor od strony pola ok. 1910 r. i wiele innych.




Interes musiał rozwijać się z znakomicie, gdyż już z początkiem XX w., ok. 1910 r. Jaschke w miejscu parterowego domostwa wystawił okazałą kamienicę o wyraźnych cechach historyzmu przeplatającego się z wczesnymi cechami modernistycznymi. Nie był to dom stricte czynszowy. Cały parter zajmował sklep papierniczo-księgarski z drukarnią. Skomunikowany on był za pośrednictwem kręconych schodów z mieszkalnym piętrem, które w całości zajmował właściciel. Oddzielne wejście do mieszkania było z klatki schodowej. II piętro przeznaczone było na wynajem.

"Drogeria pod Aniołem".
Paul Jaschke opuścił Strzelno w 1921 r. i przeniósł się w głąb Niemiec. Kamienicę nabył od niego strzeleński kupiec Bernard Budziński, który prowadził tutaj "Drogerię pod Aniołem". Urodził się w 1875 r. we wsi Gozdowo w powiecie wrzesińskim jako syn Karola i Franciszki z domu Pietraszewska. W 1899 r. w Strzelnie zawarł związek małżeński z Walerią Nowacką córką Nepomucena i Konstancji z domu Siwa. Jego drogeria oferowała m.in.: szeroką gamę farb i lakierów, wielki wybór tapet i szablonów, pędzle i szczotki do malowania, kleje, szelak i bejce. Jej dodatkowym walorem była stojąca naprzeciwko sklepu stacja benzynowa, którą zarządzał i którą prowadził Budziński. Jego sklep oraz stacja benzynowa były najczęściej reklamującymi się firmami w "Orędowniku Urzędowym na Powiat Strzeliński" i jego następcy "Orędowniku Powiatu Strzelińskiego".


W marcu 1928 r. w "Orędowniku Urzędowym…" zamieszczono edykt wywoławczy, z którego dowiadujemy się, że: Bernard Budziński, drogerzysta zamieszkały w Strzelnie wniósł o wywołanie listu hipotecznego na hipotekę w kwocie 40 000 marek zapisaną na rzecz Powiatowej Kasy Oszczędności w Strzelnie, w oddziale III pod numerem 10 księgi wieczystej nieruchomości Strzelno tom I karta18, który to list hipoteczny zaginął w niewiadomy sposób. Wzywa się więc posiadacza powyżej opisanego listu hipotecznego aby najpóźniej w dniu terminu wywoławczego na dzień 4 września 1928 r. godz. 12:00 w południe wyznaczonego zgłosił się w biurze nr 10 podpisanego Sądu i przedłożył na wstępie powołany list hipoteczny oraz zgłosił swe prawo, gdyż w przeciwnym razie uznany zostanie powyższy list hipoteczny za pozbawiony skutków prawnych.

Niestety o dalszym losie listu nic nie wiemy. Za to kolejnej informacji dowiadujemy się, że 29 lipca 1928 r. przed południem zmarł Bernard Budziński w szpitalu Przemienienia Pańskiego w Poznaniu. Jak odnotowano, zmarły posiadał w Strzelnie przy Rynku dom oraz drogerię. W czwartek, 2 sierpnia przed południem odbyła się eksportacja zwłok do kościoła parafialnego. Po nabożeństwie żałobnym wyruszył kondukt pogrzebowy na cmentarz przy ul. Kolejowej, gdzie zmarłego pochowano. Po śmierci właściciela, firma nadal funkcjonowała, będąc prowadzoną przez jego spadkobierców.

Kolejnym właścicielem kamienicy była Zofia Ceglarska, córka Walentego i Tekli. Pani Zofia pracowała w GS "SCh" w Strzelnie jako "sklepowa". Była kierowniczką sklepu spożywczo-monopolowego w Markowicach. Pamiętam ją z tego okresu, a szczególnie z czasów mojego stażu w PGR Markowice. Bardzo popularnym był jej zeszyt z odbiorcami towarów na tzw. "kryche", w którym skrupulatnie odnotowywała, kto ile i za ile wziął towaru. Po śmierci pani Zofii w grudniu 2003 r. prawa  do masy spadkowej nabył syn Edward, rocznik 1932. Był on absolwentem LO w Strzelnie. Po skończonych studiach dość szybko awansował i dosłużył się stopnia pułkownika służb wewnętrznych. Był zastępcą szefa WUSW, a w 1990 r. p.o. szefa WUSW w Tarnowie. W 1987 r. podczas wizyty papieża Jana Pawła II w Tarnowie był członkiem sztabu kierującego zabezpieczeniem wizyty papieskiej w tym mieście - kierownikiem Zespołu Ochrony Porządku Publicznego. Kiedy przeszedł na emeryturę zamieszkał u matki w Strzelnie i znany był w tutejszych kręgach jako pasjonat hodowli gołębi pocztowych. Ponoć te hobby uprawiał od początku lat 60. minionego stulecia. W rękach spadkobierców po Edwardzie Ceglarskim kamienica pozostawała do 2016 r. Wówczas przeszła w kolejne ręce.

Franciszek Hertmanowski (Ze zbiorów L. Polasika).
 Jedną z rodzin tutaj mieszkających byli państwo Hertmanowscy. Głową rodziny był Franciszek (1915-1961), przedwcześnie zmarły strzeleński dentysta. Małżonka jego Celina (1914-1985) była urzędniczką w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Strzelnie oraz pierwszą kierowniczką strzeleńskiego Domu Kultury, który powstałego 17 stycznia 1960 r. Funkcję tę piastowała do 1964 r. Państwo Hertmanowscy mieli czwórkę dzieci: Bożenę, Sławę, Marylę i Wojtka (imiona podaję w brzmieniu zapamiętanym przez koleżeństwo). Pamiętam Sławę, jako nauczycielkę w SP 1 i czasy kiedy mieszkała w dworku na tzw. Tri, czyli na końcu ul. Dąbrowskiego. Utrzymuję kontakt przez fejsa z jej synem Leszkiem Polasikiem ze Słupska. Spotkałem go ostatnio dwukrotnie na strzeleńskim cmentarzu. Tutaj pochował prochy swojej małżonki Bernadety (1961-2016) - spoczęła ona w jednej ziemi z przodkami męża. Leszek był zaangażowany w renowację pomnika nagrobnego strzeleńskich powstańców wielkopolskich oraz brał udział w uroczystościach rocznicowych 2 stycznia 2019 r. w Strzelnie.

Rodzina Hertmanowskich (Ze zbiorów L. Polasika).
I jeszcze o słynnej "Samosi". Sklep ten na parterze kamienicy uruchomiono na początku lat 60. minionego stulecia, czyli blisko 60 lat temu. Wcześniej, bo od 1945 r. funkcjonował tutaj pierwszy sklep spożywczy dopiero, co powstałej Powszechnej Spółdzielni Spożywców spółki z o.o.  Nosił on Nr 1 i w jego ofercie handlowej znalazły się m.in.: towary kolonialno-spożywcze, tytoń, wódki, wina i likiery Była to - jak na warunki strzeleńskie - super nowoczesna placówka handlowa, która znalazła się w sieci PSS "Społem". Późniejsza "Samosia" zdawała się nam sklepem wielkim, nowoczesnym, przestronnym i wygodnym. Oczywiście, dzisiejsza oferta handlowa, oraz cztery markety w Strzelnie zdają się mówić nam: aj tam gadanie, żyliście w średniowieczu, w komunie, dzisiaj "byle" sklep ma więcej towaru, niż cała "Samosia" z zapleczem magazynowym.

Poprzednik "Samosi" - zdjęcie wykonano w marcu 1953 r. W prawym górnym rogu widoczna biało-czerwona flaga przepasana kirem, po śmierci Stalina. 
Oficjele zaproszeni na uroczyste otwarcie "Samosi". Od lewej: 1. Wacław Wieczykowski, 4. Antoni Słowiński, 5. Kazimierz Namieśnik, 8. Feliks Michalak.
Ale wówczas, dla nas strzelnian to był inny świat - "Samosia". Na regałach - półkach ogólnodostępnych znajdował się towar konfekcjonowany, natomiast ten luzem, ryby, marmolada, szeroko pojęty nabiał znajdował się za tzw. ladą, która znajdowała się po lewej stronie "pawilonu". Na środku sklepu, czyli przy głównym wejściu znajdowała się kasa. Drzwi główne podzielone na dwa skrzydła były z prawej wejściem, z lewej wyjściem i rozdzielała te strefy barierka z rur metalowych. Regały rozstawione były na prawej oraz na głównej - frontowej ścianie, w której znajdowało się również przejście na zaplecze.

Kierownik Kwiatkowski i przewodniczący RN Filip Klemiński tuż przed otwarciem "Samosi".
 Wchodząc do sklepu trzeba było pobrać wiklinowy koszyk, do którego pakowało się towar z półek. Po sklepie spacerował i pilnował klientów kierownik, którym jak się nie mylę, to chyba był p. Jan Kwiatkowski? W części centralnej na tzw. zaplecku kasowym, obok wiklinowych koszów był kwietnik z kwiatami. Miały one informować klientów jak estetyczni i miło można dokonywać zakupów. Na zewnątrz zamontowano pierwszy w Strzelnie neon reklamowy, czyli napis z neonówek o treści - "Samosia". Był on skromny i w niedługim czasie wysiadł. W późniejszych latach wymieniono go, ale nadal migał i gasł, nie dając efektu wielkomiejskości.

Pańskie oko konia tuczy - prezes Płócienniczak osobiście nadzoruje prawidłowość obsługi klientek.
Ale ten pierwszy dzień otwarcia był niesamowity. Oficjele weszli od zaplecza - gdyż od frontu stał tłum kobiet i dzieci - by wewnątrz, "na sklepie" wysłuchać okolicznościowego przemówienia wygłoszonego przez prezesa spółdzielni p. Stefana Płócienniczaka. Następnie p. kierownik Jan Kwiatkowski w asyście ekspedientek przekazał klucz, którym przewodniczący Rady Nadzorczej Filip Klemiński dokonał uroczystego, symbolicznego otwarcia drzwi wejściowych. W tym czasie grupa kobiet stojąca na zewnątrz już napierała na drzwi. Kiedy zamek puścił, gruchnęły kobieciny spragnione swobody kupowania do wnętrz sklepu. Drzwi tak ucierpiały, że trzeba było wołać stolarza, by je na noc zamknąć. W tym dniu przy wejściu dyżur pełnił kierownik p. Kwiatkowski, zaś przy wyjściu sam pan prezes, pilnując, by kasjerka nie pomyliła się i by nikt nieskasowany nie opuścił placówki.


"Samosia" później powróciła do starej formy podawania towaru, a nie samoobsługi i przetrwała do początku 2000 r. Następnie znajdował się tutaj zwykły magazyn - sklep meblowy. Obecnie w pomieszczeniach parterowych kamienicy swoją siedzibę ma firma usługowo-handlową w zakresie techniki grzewczej i sanitarnej przeniesiona z sąsiedniej już opisanej kamienicy - spółka Paweł Stube i Mariusz Stube.

piątek, 8 marca 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 31 Rynek - cz. 28


Rynek 1898 r.
Rynek 2016 r.
Ostatnich pięć artykułów z cyklu Spacerkiem po Strzelnie poświeciłem jednej kamienicy, a precyzyjniej rzecz ujmując, rodzinie Fiebigów i wybranym mieszkańcom tej posesji. Czas przejść do kolejnej kamienicy w Rynku oznaczonej numerem 15. W starej nomenklaturze policyjnej miała ona numer 20. Na jednym z najstarszych zdjęć strzeleńskiego rynku, zrobionego podczas odsłonięcia pomnika cesarza Wilhelma I, które miało miejsce 3 czerwca 1898 r., kamienica ta już stoi i to w całej okazałości, a do tego w sąsiedztwie starej parterowej zabudowy. Jej pochodzenie możemy datować na przełom lat 80/90 XIX w., określając jej wiek na około 130-140 lat. Z początkiem XX w. elewacja frontowa kamienicy zmieniła swój wygląd. Na wysokości pierwszego piętra dobudowano na osi centralnej przestronny balkon. Jej pierwszymi znanymi właścicielami był żydowska rodzina Lubinskich.


Antenatem tego rodu był Izaak (Isaac) Lubinski, kupiec wyznania mojżeszowego. Jego żoną była Hanuchen Silberstein. Małżonkowie mieli syna noszącego bardzo rzadkie imię - Heymann, które zarówno wówczas, jak i obecnie przypisywane jest nazwisku. Heymann w 1894 r. poślubił Johannę Salomon, córkę Neumanna i Augusty Kantorowicz. Młodzi małżonkowie wkrótce opuścili Strzelno.

Bratem Izaaka był również noszący rzadkie imię Lesser (z hebrajskiego mały) bogaty kupiec strzeleński. Imię to znajdujemy częściej jako nazwisko. Wśród strzelnian tak nazywającym się był Adolph Lesser, kupiec i społeczny wiceburmistrz. Lesser Lubieński zasiadał w połowie lat dziewięćdziesiątych XIX w. w radzie miejskiej. Wśród ławników ponownie na niego trafiamy również w 1905 r. W 1910 r. już nie żył. W tym też roku w kamienicy zamieszkiwali dwaj przedstawiciele tego rodu, Jenny i Michael.



Siostrą Izaaka i Lessera była Johanna Lubinska, która ok. 1850 r. poślubiła Wolfa (Wilka) Gembitzkiego, strzeleńskiego Żyda. Małżonkowie mieli urodzoną w 1854 r. córkę Nathalie, która w 1880 r. poślubiła Mosesa Moritza Itzigsohna. Chociaż kamienica należała do Lubinskich, to po ślubie Johanny z Wolfem głównym udziałowcem rodzinnego interesu, czyli dużego sklepu, zajmującego cały parter, został zięć Lubinskich, Gembitzki. To jego jako jedynego właściciela znajdujemy na wielkim szyldzie umieszczonym nad witrynami sklepu. Ta informacja głosiła, iż prowadzona wewnątrz działalność należy do "Wolffa Gembickiego". Zapis ten odbiegał od formy z akt stanu cywilnego, w których właściciel figurował jako Wolf Gembitz. Również w księdze adresowej z 1895 r. znajdujemy go jako Wolffa Gembickiego, który według zapisów adresowych prowadził Manufaktur und Modewaren - czyli zakład z towarami modnymi.   




Od Lubinskich i Gembickich w latach międzywojennych posesję nabył wraz z małżonką Heleną, Roman Kowalewicz. Prowadził on zakład zegarmistrzowsko-złotniczy połączony z optyką. Nadto jego małżonka Helena posiadała oddzielny interes, o którym dowiadujemy się z informacji o wykreśleniu tegoż z rejestru handlowego w 1928 r. Roman Kowalewicz był członkiem Kurkowego Bractwa Strzeleckiego w Strzelnie. W zawodach zdobywał tytuł rycerz, w 1927 r. został królem kurkowym. W 1928 r. zakład swój sprzedał Janowi Kamionkowi. Właścicielami kamienicy zostali Drzewieccy. Ostatnim z tej linii męskiej był Piotr Drzewiecki, a po jego śmierci właścicielami zostali żona z córką.

Pod koniec lat pięćdziesiątych do pomieszczeń na parterze tej kamienicy został przeniesiony zakład stolarski Władysława Reinholza. Wcześniej znajdował się on nieopodal pod nr 19. Rodzina Reinholzów w Strzelnie, w branży stolarskiej zakład prowadziła już w drugim pokoleniu. Antenatem tegoż rodu był Adam, ojciec Władysława. Jego stolarnia mieściła się przy obecnej ul. Gimnazjalnej, w miejscu, w którym znajdowała się później filia Mogileńskiej Fabryki Mebli. Wtajemniczeni bywalcy tejże stolarni przy Rynku, którzy zaprzyjaźnieni byli z panem Władysławem, nazywali to miejsce „barem pod trumienką". Pojęcie to funkcjonowało w formie żartobliwej a to z racji wieczornych spotkań przy „czystej perlistej". Przy ich okazji towarzystwo rozochocone wodą ognistą wyprawiało niekiedy kawały z gatunku czarnego humoru. Gościem pana Władysława bywał i mój ojciec.

Według jednej z anegdot, pewnego razu w gronie koleżeńskim znalazł się pewien milicjant, którego bractwo ledwo, co tolerowało. Ale jak tu z „władzą ludową" nie wypić. Dostał mundurowy czadu i żegnaj tatka latka - rzekł mi swego czasu syn pana Władysława, Bronisław. A, że paczka w tym dniu była rozochocona, a do tego mundurowy został mocno umoczony, to i zasnął, a pozostali postanowili wykręcić mu kawał. Właśnie, co skończono nową trumnę dla nieboszczyka, którą miano wieczorem odesłać do kostnicy. Dowcipni stolarze załadowali do niej pijanego stróża prawa i przykryli wiekiem. Ponoć, gdy się obudził w taką wściekłość popadł, że gdyby nie przekonanie pozostałych, iż to on sam zażyczył sobie odpoczynku w tejże kawalerce, demolkę przeprowadziłby konkretną, łącznie z użyciem „pały" i pistoletu. Od tego czasu mundurowy unikał towarzystwa stolarzy w konsumpcji trunku, a jego miejsce zajął inny przedstawiciel „władzy ludowej" z mocniejszą głową w wytrzymywaniu mocy Bachusowej.

Po wybudowaniu przez Władysława Reinholza nowej stolarni, w pomieszczeniach działalność handlową prowadziła PSS "Społem". W dobie przemian ustrojowych, w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia znajdował się tutaj sklep warzywniczy. Później działalność usługowo-handlową w zakresie techniki grzewczej i sanitarnej prowadziła spółka Paweł Stube i Mariusz Stube.


Po przybyciu do Strzelna w domu tym zamieszkał lekarz medycyny Witold Zubowicz, człowiek legenda i przyjaciel wielu strzelnian, częsty gość inż. Stanisława Pijanowskiego z Głuchej Puszczy. Doktor zasłynął bezwzględnym podejściem do każdego wrzodu i zanieczyszczonych ran u pacjentów, a że mieszkał w sąsiedztwie dra Alfreda Fiebiga, to i często z sąsiadem spotykali się w Aptece pod Orłem u magistra Jana Harasimowicza. Ich opowieściom o trudach zawodu lekarskiego i sposobach leczenia nie było końca. I ja miałem przyjemność skorzystania z metody na wrzody doktora Witolda, który jako zwolennik medycyny naturalnej zalecił mi, jak i wielu pacjentom, obkłady z cebuli - pomogło. W rozmowach powtarzał po wielokroć, że wielu zabiegów chirurgicznych i metod leczenia ran pourazowych nauczył się od pani doktor Zofii Małasiewicz (1920-1976), lek. med., spec. chirurgii,  znakomitej ordynator oddziału chirurgicznego w szpitalu w Strzelnie (1961-1976).

wtorek, 5 marca 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 30 Rynek - cz. 27



By być konsekwentnym powinienem przywołać jeszcze dwóch braci dra Alfreda Fiebiga, Ryszarda i Karola. Były to postaci najbarwniejsze w powojennych dziejach Strzelna. Oboje, jak to zwykło się mawiać, nigdzie nie należeli, do żadnej partii ani organizacji i przebywając w otoczeniu osób trzecich wyraźnie się odróżniali od innych. Samotnie i z osobna mieszkali, choć w tej samej kamienicy co brat Alfred - ale w oficynie. Ryszard, o czym będzie niżej, był osobą wykształconą, znającą kilka języków obcych, choć bez tytułu naukowego. Karol naukę ukończył na poziomie szkoły wydziałowej, czyli tzw. małej matury.

Karol Fiebig

Urodził się w 1912 r. w Strzelnie. Już od lat najmłodszych przejawiał skłonności do dziwnego zachowania. Jako uczeń strzeleńskiej wydziałówki pasjonował się motoryzacją. Potrafił rozpoznać po odgłosie silnika markę samochodu. Często zdarzało się, że podczas lekcji, słysząc odgłos samochodu przejeżdżającego obok szkoły (obecnie Przedszkole nr 1) wyskakiwał pełen emocji z ławki i biegnąc do okna krzyczał: - Ford, Ford, Ford, to jest Ford! Po czym, spokojnie, acz z iskrami w oczach, bez słowa siadał na swoim miejscu. O jego późniejszym stanie emocjonalnym najtrafniej wyraził się Ryszard w swoim komunikacie do Urzędu Pocztowo-Telegraficznego w Strzelnie, w którego wyznaczając swojego pełnomocnika do odbioru emerytury, na samym wstępie napisał: Wobec niepoczytalności mojego brata Karola…

Karol od czasów szkolnych przyjaźnił się z moim wujkiem Marianem Strzeleckim. Przyjaźń ta kontynuowana był po wojnie na drodze korespondencyjnej. Każdorazowo, kiedy wujek przyjeżdżał do Strzelna odwiedzał Karolka - jak go nazywał - i zawsze przynosił garść anegdot z życia poczciwoty. Wiele z nich zapisałem w swojej pamięci. Są to zabawne i pełne humoru opowieści, jak chociażby o przerwanej biegunką podróży, o sędzim żłopiącym wodę z kranu, o chamie zaczepiającym Karolka, czy o jego kupieckich perypetiach.

Karol wyuczył się zawodu kupieckiego i wraz z bratem Romanem pomagał ojcu w prowadzeniu dużego sklepu. Po wojnie jeszcze przez kilka lat, Karol, próbował pociągnąć interes rodzinny w handlu artykułami metalowymi i benzyną. Jednakże wkrótce jego sklep przejęła Gminna Spółdzielnia „Spółdzielnia Chłopska", a on sam został w niej zatrudniony jako sprzedawca, ale w innym bo w polippmannowskim sklepie żelaza. Oczywiście zapasy towaru z rodzinnego sklepu zmagazynował w pomieszczeniach mieszkalnych i gospodarczych i tym w tajemnicy przed fiskusem handlował. W byłych pomieszczeniach sklepu Fiebigów PSS „Społem" uruchomiło sklep nabiałowy, który funkcjonował do początku lat dziewięćdziesiątych XX w. Karol po zakończeniu przygody z geesem podjął pracę jako komiwojażer w PSS "Społem", rozwożąc towar po licznych sklepach i lokalach gastronomicznych. Wówczas często można było spotkać go w przedziwnej kombinacji noszonego obuwia. Zdarzało się, że na jednej nodze miał sandał, na drugiej półbut. Karol Fiebig zmarł w 1986 r. i został pochowany przy głównej alei cmentarnej w grobie z rodzicami i obok wujka ks. Władysława.

Ryszard Fiebig

Urodził się w 1910 r. w Strzelnie. Początkowo naukę pobierał w Szkole Powszechnej w Strzelnie, a następnie w Gimnazjum w Trzemesznie i od 1923 r. w Gimnazjum Klasycznym w Chodzieży. Tam w 1929 r. zdał maturę i rozpoczął studia na Uniwersytecie Poznańskim w zakresie romanistyki i germanistyki. Następnie próbował obrać drogę zakonną i w tym celu udał się do Warszawy. W 1933 r. został powołany do odbycia służby wojskowej, z której w następnym roku został zwolniony.

W 1935 r. wstąpił do opactwa benedyktynów w Pradze czeskiej. Tam oddał się studiom muzyki średniowiecznej. W rok później udał się do Niemiec, by kontynuować studia muzyczne i rozpocząć studia z zakresu filozofii. Po zlikwidowaniu opactwa przez Niemców w 1938 r. udał się do Belgii, by kontynuować przerwane w Polsce studia romanistyczne, a następnie udał się do Francji, gdzie pogłębiał dalszą naukę.

W 1948 r. powrócił do kraju, wcześniej rezygnując z wyjazdu do Kanady. Zamieszkał na powrót w domu rodzinnym przy Rynku 14. Początkowo pracował na stanowisku referenta w Wydziale Oświaty i Kultury Prezydium powiatowej Rady Narodowej w Mogilnie, lecz wkrótce jako nauczyciel w Szkole Podstawowej nr 1 w Mogilnie, a następnie w wiejskich szkołach podstawowych we Wronowach i Markowicach. Od 1950 r., po zaliczeniu egzaminu państwowego w Liceum Pedagogicznym w Rogoźnie, rozpoczął pracę nauczyciela w Szkole podstawowej nr 1 w Strzelnie, do czasu przejścia w 1973 r. na emeryturę. W międzyczasie, w latach 1962-1964 dopełnił wykształcenie na Studium Nauczycielskim w Bydgoszczy.

Przez jeden rok był moim wychowawcą w SP 1. Wówczas, w związku z ciasnotą przed wybudowaniem SP 2, naukę pobieraliśmy w klasie obecnego Przedszkola nr 1. Pamiętam jego niesamowite zachowanie i postępowanie. Po wielokroć lekcje odbywały się na łonie natury, a przy okazji odprowadzaliśmy całą klasą niektóre koleżanki i niektórych kolegów do ich domów. Bywało, że pozostawiał nas w klasie i na kilkadziesiąt minut dołączał do przechodzącego obok budynku szkolno-przedszkolnego konduktu pogrzebowego, odprowadzając zmarłego lub zmarłą na miejsce wiecznego spoczynku. Wobec najbardziej nieposkromionych uczniów stosował karę "chłosty" - zadając na tyłek razy szerokim pasem skórzanym. Wywoływało to niekiedy ogromną radochę wśród pozostałej dziatwy, gdyż zdarzało się, że nauczycielowi po wyciągnięciu pasa ze spodni owe opadały… Pamiętam go również z redagowania niestandardowych sformułowań. Podczas jednego z odczytów historycznych organizowanych cyklicznie przez PTTK, został zapytany przez prezesa Antoniego Słowińskiego o dzieje byłego szpitala przy kościele św. Ducha (niegdyś istniał w miejscu Apteki Romańskiej):
- Co tam dużo godać, nima ło czym, tam miszkały same dziady kościelne - odpowiedział swoistą gwarą pytany, mając jednocześnie na myśli grabarza i inne pomniejsze służby parafialne.

Za pracę pedagogiczną został wyróżniony Złotym Krzyżem Zasługi. Godnym uwagi jest testament jaki pozostawił po sobie Ryszard Fiebig. Oto jego fragmenty:
Wobec dobiegających kresu dni moich redaguję niniejszy testament w trzech egzemplarzach, żeby zapobiec zachłanności wiejącej z Targowiska oraz demencji coraz bardziej się ujawniającej u mojego brata Karola.
Pełnomocnym do załatwiania ostatnich moich spraw na ziemi czynię Stanisława D… oraz jego żonę…
Im przysługuje podjęcie ubezpieczenia w PZU jakiejś kwoty wypłacanej pośmiertnie na opędzenie kosztów pogrzebu.
Zwłok moich nie trzeba ubierać w żadne szmaty, prócz nocnej koszuli, okryć kołdrą (już przygotowane w węzełku).
Pudło zamknąć, wynieść do kościoła św. Prokopa, albo do kaplicy św. Restytuta, gdzie otrzymałem chrzest - żeby nie zawadzać żadnemu z nabożeństw. Po krótkich egzekwiach odprowadzić trumnę do krzyża misyjnego u północnego wlotu dziedzińca -  pulsantur campana [dzwony]. W egzekwiach pominąć wezwanie o strapionej rodzinie i opłakujących. Po załadowaniu na furgon i ostatnich pacierzach ruszyć na cmentarz we Wronowach, jak najdalej od grobów rodzinnych. Na odjezdnym -  pulsantur campana.
We Wronowach ks. Proboszcz przeprowadzi do grobu pod płotem od Pomian w kwaterze dzieci - pulsantur campana…

Tutaj następuje wyliczenie podziału dobytku po zmarłym, m.in.:
…dwa krzyże - podarować jakiemu domowi zakonnemu; trzy ikony - klasztorowi w Markowicach; pościel i kołdry oraz biblioteka - oo. Kameduli z Biniszewa; brewiarze S. Jadwiga Stabińska [OSBap - benedyktynka od nieustającej adoracji Najświętszego Sakramentów w Warszawa (dom w Siedlcach). Pisarka katolicka, autorka modlitewników. Testamentowi świadkowała trójka strzelnian - B.G., K.Ch. i S.D. i został on sporządzony 6 maja 1986 r.

Zmarł w 1987 r. i ostatecznie został pochowany na starym cmentarzu w grobowcu rodzinnym Tollasów, tuż za kaplicą cmentarną.

piątek, 1 marca 2019

Żołnierz wyklęty Leon Wesołowski 1924-1945



1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jak co roku pojawiają się kontrowersje wokół święta. Kogo tak naprawdę czcimy? Przedstawiając fakty historyczne, ocenę pozostawiam czytelnikowi. My strzelnianie mamy również swoich żołnierzy wyklętych, jak młodych gimnazjalistów z 1950 r., którzy ciężko doświadczyli więziennych cel i pracy przymusowej w ubeckich obozach - kopalniach. Przed laty pisałem o nich na starym blogu i do tematu zapewne jeszcze powrócę. Dzisiaj jednakże nie będzie o strzelnianach a żołnierzu wyklętym z ziemi wrzesińskiej, który został zabity w 1945 r. w naszym mieście.

To było w lutym 2014 r. W czasie mego chorobowego (przeziębienia) odwiedził mnie mieszkaniec Wrześni pan Tomasz Sypniewski. Skierowany do mnie został przez Marysię Nowak z Biura Parafialnego, w którym to poszukiwał śladów po zastrzelonym w Strzelnie jesienią 1945 r. żołnierzu organizacji podziemnej, Leonie Wesołowskim pseudonim "Wichura".

W aktach naszej parafii znalazł pewien ślad, pismo ówczesnego burmistrza Leona Ornatka bez wskazania adresata, w którym ów donosił, że: 
Zezwala się na pochowanie zwłok zabitego w dniu 21 listopada 1945 w Strzelnie nieznanego z nazwiska. Zapis w Urzędzie Stanu Cywilnego nie nastąpi, gdyż nie ma doniesienia urzędowego

Pismo opatrzone zostało datą dzienną 24 listopada 1945 r. i podpisem burmistrza, który występował w imieniu Zarządu Miejskiego Miasta Strzelna. Zaś na marginesie widoczna jest odręczna adnotacja wykonana zapewne ręką ówczesnego proboszcza ks. Józefa Jabłońskiego, że pochówku dokonano 24 listopada 1945 roku o godz. 16:30, czyli o zmroku. Żadnych danych o okolicznościach śmierci, tak, jakby zostały one gdzieś znalezione. Ale wówczas całe miasto wiedziało, co się stało i w jakich okolicznościach ów młody mężczyzna zginął.

Z danych jakimi dysponował mój gość okazało się, że żołnierzem podziemia zastrzelonym w Strzelnie był Leon Wesołowski pseudonim „Wichura”. Porozmawialiśmy o okolicznościach jego śmierci, o tym, kim on był i co robił w tym czasie w Strzelnie. Wiedza gościa, znaleziony dokument i moje uzupełnienia doprowadziły do wyjaśnienia tajemnicy sprzed lat, która wówczas po blisko 69 latach w pełni mogła ujrzeć światło dzienne. Swego czasu, w pierwszej części starego i nieistniejącego już bloga „Strzelno moje miasto”, opisując ulicę Inowrocławską - w cyklu Spacerkiem po Strzelnie - wspomniałem o tajemniczej śmierci, zastrzeleniu jednego z członków podziemia. Wówczas też wspomniałem, że w miejsce to chodziły regularnie, Stefania Przybylska i Dola Wróblewska, a przechodząc przez jezdnię wypuszczały spod płaszcza kwiaty. Podobnie czyniło wiele mieszkanek miasta.

Opowiadała mi o tym przed laty mama. Nie pamiętam skąd, od kogo dotarła do mnie wiedza, że postrzelonego wówczas nieznanego żołnierza podziemia dobił jeden z ubeków, który po prostu podszedł do rannego i z bliska strzelił. Był to mieszkaniec naszego miasta, który wkrótce zdezerterował z szeregów ubeckich. Ujawnił się w 1947 roku, lecz tego czynu z 21 listopada 1945 r. nigdzie nie odnotowano. Całość działa się na skrzyżowaniu ulic Inowrocławskiej ze Spichrzową i Cestryjewską, tuż pod oknami domu Jaroszewskich (później należącego do Jarlaczyków) i okien siedziby Gminy Strzelno-Północ, która znajdowała się na parterze domu Józefa Rutkowskiego.

Spotkałem się również z relacją, że Wesołowski poległ podczas ataku na więzienie UB, które mieściło się przy ulicy Lipowej 3. Z opracowania Tadeusza Janickiego i Władysława Roczka zamieszczonym w III tomie Studiów z dziejów Ziemi Mogileńskiej wynika, że na terenie gminy Strzelno-Południe i gminy Powidz „Wichura” działał już w maju 1945 roku. Jednakże ten temat wymaga dalszego badania i zgłębienia.
    
Memu gościowi najbardziej zależało na wiedzy, gdzie zastrzelony Leon Wesołowski został pochowany, zaś z różnych relacji, jakie przed laty do mnie dotarły wiem, że pochówek został dokonany na nowym cmentarzu i to w kwaterze południowo-zachodniej, w tzw. „ziemi nie poświęconej”. Dziś trudno te dane zweryfikować i pomimo mojego ówczesnego apelu, do strzelnian, którzy jakąkolwiek wiedzę w tym zakresie posiadają, by choć w przybliżeniu określili miejsce, w którym mogły spocząć szczątki doczesne żołnierza wyklętego, Leona Wesołowskiego pseudonim „Wichura”, nikt się nie zgłosił.
     
Z otrzymanych od Michała Sypniewskiego materiałów, które pozwoliłem sobie zweryfikować i poszerzyć o posiadaną przez siebie wiedzę na ten temat, dokonałem poniższe opracowanie, które przybliża nam strzelnianom sylwetkę żołnierza powojennego podziemia akowskiego. Był on żołnierzem organizacji niepodległościowej „Miech i Pług” w Sokołowie Podlaskim, którą kierował Franciszek Pliszka pseudonim „Marynarz” oraz żołnierzem „Zielonego Trójkąta”, tajnej organizacji która prowadziła działania przeciwko władzy ludowej i nowemu okupantowi sowieckiemu na terenach powiatu  wrzesińskiego, gnieźnieńskiego, konińskiego oraz mogileńskiego. 


Leon Wesołowski pseudonim "Wichura" 

Urodził się 6 kwietnia 1924 r. w Gutowie koło Wrześni jako syn Marcelego. Ukończył 6 klas szkoły podstawowej. Jego dalsza naukę przerwał wybuch II wojny światowej. W marcu 1945 r. na terenach Sokołowa Podlaskiego należał do tamtejszej organizacji podziemnej do której wstąpił na przełomie 1942/1943 r. W tejże organizacji występował pod nazwiskiem Eugeniusza Biernackiego pseudonim „Wichura”. Na terenie powiatu Sokołów Podlaski dokonywał wielu akcji dywersyjnych przeciwko Sowietom i powstającej władzy ludowej. Tam też nabierał szlifów walki partyzanckiej, którą przeniósł w szeregi „Zielonego Trójkąta”. 

Pod koniec Marca 1945 r. w wyniku akcji zbrojnej organów bezpieczeństwa rozbita została grupa Pliszki. W jej wyniku doszło do aresztowań, skutkujących rozpadem grupy. Wówczas dowódca polecił Wesołowskiemu aby ten udał się w swoje strony do Wielkopolski i tam utworzył nowy oddział partyzancki, który miał na tych terenach przygotowywać grunt pod ewentualne ogólnonarodowe powstanie przeciwko władzy ludowej.

W maju 1945 r. na terenach powiatu wrzesińskiego nawiązał kontakt z Lucjanem Najrzałem, który był w trakcie organizowania grupy oporu w duchu akowskiej konspiracji przeciwko ówczesnej władzy i ich sojusznikom ze wschodu na terenach powiatu wrzesińskiego. Po wspólnych rozmowach i ustaleniach wysłał swoje dwie siostry Krystynę oraz Marię do Białej Podlaski aby ściągnęły do rodzinnej wsi Gutowo Wielkie koło Wrześni swojego kompana z dawnej, tamtejszej partyzantki akowskiej, Mariana Kosieradzkiego używającego wówczas nazwiska Ryszard Osiński pseudonim „Dąb”. W nowo zorganizowanym oddziale „Zielony Trójkąt” dowódcą został Lucjan Najrzał, zaś jego zastępcami Leon Wesołowski jako pierwszy zastępca i Kosieradzki jako drugi zastępcą.

Wesołowski wsławił się w swej działalności podziemnej wieloma czynami i ponadprzeciętną odwagą. Między innymi w dniu 28 czerwca 1945 r we wsi Broniszewo w powiecie wrzesińskim dowodząc odziałem napadł na majątek Państwowych Nieruchomości Ziemskich, skąd zabrano maszynę do pisania oraz plik czystych kartek z pieczątką PNZ. Wykorzystano je między innymi do wytworzenia legitymacji członkowskich „ZT”. W połowie lipca 1945 we wsi Sobieszewo w powiecie wrzesińskim około 15 członków oddziału sterroryzowało sowieckiego oficera Armii Czerwonej, zabierając mu pistolet, pas, zegarek oraz 300 zł. Do spektakularnego wydarzenia doszło w dniu 13 lipca 1945 roku. Otóż, Wesołowski wspólnie z Najrzałem oraz Kosieradzkim przeprowadzili mała dywersję na pomnik bohaterów Armii Czerwonej, wniesiony we Wrześni przy dzisiejszej ul. Szkolnej. Z kolei 23 lipca 1945 roku we wsi Sokolniki koło Wrześni, według relacji PUBP we Wrześni, cały oddział „ZT” dokonał ataku na tamtejszą mleczarnię, skąd zabrano 3 600 zł, 5 kg masła i rower. Ponadto w tym samym czasie Leon, wraz z kilkoma kompanami zabrali naczelnikowi Sokolnickiego Urzędu Pocztowego 2 konie i rower. Na zabrane mienie „Wichura” wystawił pokwitowanie z emblematem „ZT”.


W dniu 28.07.1945 r. na szosie między Sędziwojewem a Gutowem Wielkim czteroosobowa grupka wrzesińskich akowców dowodzona przez „Wichurę” miała potyczkę z dwoma napotkanymi żołnierzami Armii Czerwonej, w wyniku której jeden żołnierz sowiecki został ranny. W drugiej połowie sierpnia 1945 r. wymknął się z obławy w Gorzykowie i Niechanowie, zabijając jednego z oficerów PUBP w Gnieźnie, również ciężko raniąc ubeckiego kierowcę.

Wesołowski dla zmylenia poszukujących go sił resortowych posługiwał się często dokumentami na nazwisko Tadeusz Ambroży wystawione przez UB we Wrześni, które wyniósł Mieczysław Małecki pseudonim „Huragan”, zbiegły z tej placówki funkcjonariusz, który za namową swojego brata Andrzeja przyłączył się do „ZT”, przekazując między innymi dokument z nową tożsamością Wesołowskiemu.

W Listopadzie 1945 r. Leon wraz z „Huraganem” i „Jeleniem” z „ZT” udali się rowerami do Strzelna w ówczesnym województwie poznańskim, a obecnie kujawsko-pomorskim, z oddalonej o parę kilometrów od miasta wioski, w której wcześniej zostawili u jednego z gospodarzy nie dające się uruchomić auto. Wyjęli z pojazdu akumulator w celu jego naładowania w młynie w Strzelnie. Po oddaniu owego akumulatora, cała trójka postanowiła odwiedzić kolegę „Desanta”, który przebywał w szpitalu w Strzelnie. Po wyjściu ze szpitala od grupy odłączyła się „Jeleń”, celem dokonania zakupów dla grupy min. jedzenia. Reszta miała czekać w umówionym miejscu koło młyna. Po powrocie z zakupów Wesołowski stwierdził, że można by zakupić jeszcze coś dodatkowo dla oddziału np. jakieś ubrania, więc z powrotem wysłał „Jelenia” do miasta na zakupy. Ten w nieznanych bliżej okolicznościach, tuż pod sklepem został zatrzymany przez funkcjonariuszy UB.

„Wichura” wraz z „Huraganem” czekali na próżno za „Jeleniem”. Po stwierdzeniu, że zapewne „Jeleń” musiał zostać aresztowany, odebrali już naładowany akumulator i wrócili z powrotem do gospodarza, u którego zostawili uszkodzone auto . Tam zebrawszy 14 osób i podzieliwszy się na dwie grupy dowodzone przez „Wiarusa” oraz samego „Wichurę” samochodem wrócili do miasta celem odbicia „Jelenia” z rąk UB. Najpierw rozpoczęli wywiad w mieście.

Według jednej z relacji, „Wichura” spotkał się w jednej z kamienic Strzelna celem zaciągnięcia języka. Gdy chciał opuścić budynek okazało się to nie możliwe, gdyż drzwi frontowe były już zamknięte, choć nie było jeszcze godz. 20. Normalnie  zamykano wejście do kamienicy właśnie o tej godzinie. Wrócił więc do odwiedzonego mieszkania i poprosił o otworzenie drzwi, po czym wyszedł na ulicę. Wydarzenia, które za chwile się rozegrały uniemożliwiły realizację obranego celu, usłyszał strzały. To była pułapka. Dom został otoczony przez UB i MO, zapewne też dlatego zamknięto drzwi wejściowe do kamienicy. 
W wyniku wymiany ognia „Wichura” postrzelił jednego z ubeków, sam zostając rannym w lewe ramię. Pomimo obrażeń dalej się ostrzeliwał. Jednakże na tyle był ciężko ranny, że nie dał rady dalej się bronić. Wówczas dopadł go jeden z funkcjonariuszy, oddając do niego strzał śmiertelny. Według kolejnej relacji ubowcy rannego i jeszcze żyjącego rozebrali, zostawiając go w samych kalesonach. Do konającego w takich upokarzających warunkach „Wichury” podszedł funkcjonariusz i kolbą karabiny bił go po twarzy.  Tak „Wichura” dokończył swego żywota.

Ponoć zwłoki jego zostały przeniesione o około pół kilometra dalej pod krzyż gdzie leżały jeszcze trzy dni. Czy były to rogatki Świętokrzyskie, gdzie znajdował się taki krzyż? Już po opublikowaniu artykułu w 2014 r. napisał do mnie nieżyjący już dzisiaj strzelnianin Edmund Pieszak, który w swojej pamięci zachował obraz martwego żołnierza, leżącego przez kilka dni pod krzyżem przy Magistracie, który wówczas mieścił się w byłym budynku Powiatowej Kasy Chorych (późniejsza przychodnia) u zbiegu ulic: Powstania Wielkopolskiego - Plac Daszyńskiego - Świętego Ducha. Obecnie w miejscu gdzie "porzucono" zwłoki stoi Apteka Romańska. Zwłoki te miały zwabić w to miejsce pozostałych żołnierzy zabitego. Podstęp się jednak nie udał, a ludność zaczęła znosić w to miejsce kwiaty. Już dla zatarcia śladów, funkcjonariusze, by zapobiec rozprzestrzenieniu się kultu tego miejsca, w ciszy i mrocznej ciemności postanowili ciało po cichu pogrzebać na miejscowym tzw. nowym cmentarzu za miastem.

Pogrzeb, jak wspomniałem, odbył się 24 listopada 1945 r. w skrytości i ciemności, był obstawiony przez funkcjonariuszy UB. Zaś z głębi lasu, gdzieś od strony Laskowa ponoć słychać było kilkanaście salw z broni palnej. Nadto na świeżej mogile miał pojawić się nawet krzyż z wypalonym pseudonimem „Wichura”, ale UB po kilku dniach usunęło wszelkie oznaki pochówku, zacierając jakiekolwiek ślady spoczynku por. Leona Wesołowskiego pseudonim „Wichura”.

Uwaga! 
Do opracowania powyższego artykułu wykorzystane zostały materiały archiwalne pochodzące z Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu i Warszawie; Akta śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę IPN Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Poznaniu; Księga Zgonów - z wklejonym pismem urzędowym - Parafii św. Trójcy w Strzelnie z 1945 roku; dokumenty ze zbiorów prywatnych Michała Sypniewskiego w postaci spisanych relacji ustnych od Krystyny Wesołowskiej - siostrzenicy Leona Wesołowskiego i od Jerzego Najrzała - bratanka Lucjana. Również posiłkowałem się wiedzą zasłyszaną od Stefanii Przybylskiej zamężnej Strzeleckiej, mojej mamy Ireny Przybylskiej i informacji przekazanej przez strzelnianina Telesfora Januszaka z Bielsko-Biała.