piątek, 23 sierpnia 2019

O siostrach, co Strzelno w świecie rozsławiały - cz. 2

W grupie kobiet, od lewej, pierwsza Zofia, trzecia Agnieszka Fredykówne.
To już kolejna, bo druga odsłona historii sióstr Fredyk. Dzisiaj nieco o rodzinie i korzeniach, o drodze do kariery cyrkowej oraz amerykańskiej przygodzie.





Zacznę od sagi rodzinnej, oczywiście krótszej niż te znane z literatury o Palliser’ach, czy Forsyte’ach. Przodkowie sióstr żyli w zaborze rosyjskim i jak głosi opowieść rodzinna nosili nazwisko Lewandowscy. Antenat rodu z rodziną przedostał się do zaboru pruskiego. W międzyczasie, by nie zostać rozpoznanym i wydalonym z Prus, zmienił nazwisko na Fredyk. Od tego czasu zaczęły się nowe dzieje współczesnego rodu Fredyków. Z czasem potomkowie obrali sobie za miejsce docelowe Ostrowo koło Strzelna, miejscowość ślicznie położoną wśród lasów, nad pięknym jeziorem, niedaleko od granicy.
  
Nazwisko, które przybrał przodek Fredyk, choć w brzmieniu niemieckie, to w pisowni było czysto polskie, na dowód czego znajdujemy je w zapisach metrykalnych w niezmienionej pisowni. Nie była to jedyna rodzina, która uciekła z zaboru rosyjskiego do pruskiego. Wystarczy, że wspomnę rodzinę Szulczewskich z Cienciska, czy samego Aleksandra Jacoba z Bożejewic, a później ze Strzelna. Wiadomym jest, gdzie Fredykowie mieszkali. Otóż posiadali oni niewielkie gospodarstwo przy drodze z Jaworowa do Ostrowa. Dziś posesja ta oznaczona jest numerem 4 i stanowi własność Jerzego Ziółkowskiego. Stąd Fredykowie rozprzestrzenili się do Bielska i Cienciska, Strzelna i Gniezna, a także w odleglejsze strony Wielkopolski.   

Siostry Fredyk, Zofia i  Agnieszka były córkami Walentego, z drugiego pokolenia osiadłych w Ostrowie Fredyków. Podstawy edukacyjne wyniosły z domu, a następnie uczęszczały do miejscowej szkoły Ludowej. Ich niski wzrost od samego początku budził zaciekawienie zarówno miejscowej ludności, jak i przyjezdnej. Pozostałe ośmioro rodzeństwa nie odbiegało wzrostem od przeciętnego. Szczególną ciekawość zaczęły wywoływać kiedy stały się pełnoletnimi kobietami. Starsza siostra Zofia była wyższa od młodszej Agnieszki, choć obie wzrostem nie przekraczały 1,5 metra.




Helena Montana - rozbijanie obozowiska cyrkowego.





Ich filigranowa budowa, a przy tym niezwykłe zdolności taneczne, aktorskie i akrobatyczne zwróciły uwagę miejscowego proboszcza ks. Lapisa. Był on przyjacielem domu Walentego Fredyka i często go odwiedzał. Dziewczęta udzielały się początkowo w teatrzykach szkolnych, a następnie w Młodych Polkach. Wpadł wówczas ks. proboszcz na pomysł, by skontaktować miejscowe artystki, które władały również językiem niemieckim z cyrkiem. W taki oto sposób siostry za protekcją swego proboszcza trafiły do jednej z polskich trup, a następnie do słynnego niemieckiego cyrku liliputów Schippersa i Villego, który właśnie gościł w Polsce. Występowały min. w słynnym lokalu Alkazar w Lubece, Magdeburgu, Królewcu, Berlinie i wielu innych miastach niemieckich. Odbyły również tournèe po Anglii.
















Kiedy już okrzepły w swoim nowym aktorskim fachu nadarzyła się okazja wyjazdu za ocean do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Był rok 1925, kiedy stanęły na kontynencie amerykańskim. Tam podpisały wieloletni kontrakt z największym na świecie cyrkiem Al. G. Barnes Circus (nazwa cyrku od nazwiska założyciela cyrku Alfeusza Georga Barnesa Stonehouse). Wielkość tego cyrku przekraczała wszelkie wyobrażenia wśród Europejczyków. Posiadał on własne ZOO z 1200 dzikimi zwierzętami. Jednorazowo w pokazie musztry konnej występowało 550 koni. Całość obsługiwało 1050 ludzi. Cyrk składał się z pięciu aren od siebie niezależnych, które jednocześnie dawały przedstawienia w różnych częściach Stanów Zjednoczonych i Kanady. Największą atrakcją cyrku był największy słoń świata „Tusko” oraz potężny hipopotam „Lotus”. Głównym środkiem lokomocji była kolej, której składy były własnością cyrku, łącznie 100 wagonów.



Kilkakrotnie cyrk dotknęły katastrofy kolejowe. W niedzielę 20 lipca 1930 roku doszło do jednej z większych katastrof kolejowych. Miała ona miejsce w drodze z Newcastle do Charlottetown. Pociąg składał się z 29 wagonów. W wyniku wykolejenia się, zniszczonych zostało około połowy wagonów cyrkowych. Dwie osoby zginęły na miejscu zaś dwie kolejne zmarły w szpitalu. 17 innych osób zostało rannych i przewiezionych do szpitala. Ze zwierząt żadne nie odniosło poważniejszych obrażeń.

W takim oto cyrku, przemieszczając się z miasta do miasta, siostry Fredyk przemierzyły Stany Zjednoczone i Kanadę niemalże wzdłuż i wszerz. Wraz z liliputami na scenach cyrkowych pojawiały się postacie niezwykłe, typu najwyższy, najgrubsza, zrośnięte bliźniaki, kobieta z czterema nogami itp.
CDN

środa, 21 sierpnia 2019

O siostrach, co Strzelno w świecie rozsławiały - cz. 1


Od lewej: trzecia Zofia, czwarta Agnieszka Fredyk'ówne.

Miniony tydzień to przysłowiowe wywczasy, a wcześniej przeróżne wypady w Polskę. Większość czasu z daleka od komputera, mojego warsztatu pracy. Wyjątek stanowił tydzień przed wyjazdem nad morze. Wówczas pracowałem bardzo intensywnie nad dziejami wsi Dzierzążno, przygotowując artykuły do numeru specjalnego „Rozmaitości Mogileńskich“, który wydany zostanie z okazji Dożynek Gminnych - Dzierzążno 2019. Kiedy wspomniałem, że przez tydzień nic nie umieściłem na blogu, usłyszałem, że są wakacje i powinienem „dać sobie luz”. No i fajnie, luz już był, wakacje mają się ku końcowi zatem odkurzam stary temat, czyli Opowieść o siostrach, co Strzelno w świecie rozsławiły.  


O siostrach Fredyk pisałem latem 2014 r. Wówczas strzelnianin Zbigniew Fredyk dostarczył mi stary, pękaty album, a w nim około 150 zdjęć trupy cyrkowej: Schippers v. d. Ville Zwergen Stadt zum Dom, czyli spółki Schippers i Ville „Miejska Świątynia Karłów”. Inna nazwa trupy to Liliputaner Schippers und Vanderville’s Zwergenstadt, co w tłumaczeniu na język polski znaczy: Liliputy Schippersa i Vandervillego „Miasto Krasnoludów”. Podróżując po świecie trupa wydała specjalne karty pocztowe z angielskim nadrukiem: Liliputaner, Schippers and Vanderville’s Midged Cirrus - co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że kartka pocztowa przedstawia Liliputy z Cyrku Karłów Schippersa i Vandervillego. Początkowo podbiła trupa kraj występując w dziesiątkach miast, w teatrach, hotelach i salach kinowych. Dawała zawsze dwa występy, jeden dla dzieci, drugi dla dorosłych. Jak opisywała ówczesna prasa: Najmniejsi z artystów mieli ok. 1 metra wzrostu. Bawili widownie śpiewem, tańcem i pełną humoru grą. Trupa ta składała się z mężczyzn i kobiet. Posiadała własne piękne kostiumy i odpowiednie dla swoich rozmiarów meble i rekwizyty.

Od lewej Agnieszka i Zofia Fredykówne.

Od lewej: pierwsza Zofia, trzecia Agnieszka Fredykówne w towarzystwie koleżanek oraz Mitzi die Königin aller Riesendamen - Mitzi królowej "wszystkich grubych pań".

Pierwsza od lewej Zofia, czwarta Agnieszka Fredykówne






W tourne'e po Wielkiej Brytanii. 





Ogromna większość zdjęć z kolekcji Zbigniewa Fredyka pochodzi z tourne'e po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, które odbyto w latach 20. minionego stulecia (1925-1930). Brały w nim udział również strzelnianki, siostry Agnieszka i Zofia Fredyk. Z opowieści rodzinnych sióstr Fredyk wiadomo, że na tourne płynęły dwoma statkami. W pierwszym znajdowała się trupa cyrkowa wraz z taborem, obsługą techniczną i dyrekcją, zaś na drugim statku płynęła menażeria cyrkowa, czyli zwierzęta ze swoimi opiekunami. Pobyt za oceanem trwał kilka lat i trupa przemieszczała się po kontynencie koleją. Jedno ze zdjęć w albumie dokumentuje przygodę kolejową, kiedy to nastąpiła katastrofa kolejowa. Trupa występowała w największym amerykańskim cyrku ZOO Al. G. Barnes Cirrus „Winter Home”. Cyrkowi temu i występowi w nim sióstr Fredyk poświęcę następną część Opowieści o siostrach co Strzelno w świecie rozsławiały.

W drodze do Ameryki...


Brama największego cyrku na świecie.













W Górach Skalistych.

W rezerwacie Indian.

Pod Wodospadem Niagara. 
 Zapraszając do zainteresowania się tym tematem pragnę przybliżyć sylwetki dwóch pań urodzonych w Ostrowie k. Strzelna, później mieszkanek naszego miasta, po których przy ul. Kolejowej 9 pozostała piękna willa. Obie pracowały w cyrku niemieckim i występowały również w Polsce. Objechały całe Niemcy, występowały również w Anglii, a za oceanem podbiły serca Amerykanów i Kanadyjczyków. Były w wielu miastach, w górach skalistych i nad wodospadem Niagara. Występowały z cyrkami rodzimymi, obok kowbojów i Indian.
CDN

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Święto Koguta w Stodołach



Święto Koguta w Stodołach

Ot i wymyślili członkowie Stowarzyszenia „Stodoły“ święto, które - jak mniemam - zagości w całorocznym kalendarzu kulturalnym nie tylko stowarzyszenia, ale i naszego strzeleńskiego regionu. Dla wielu tajemnicze święto odkrywa swe karty programem, który organizatorzy zamieścili na powyższym plakacie. Jak wszystko, co ludowe okryte jest tajemniczą powłoką magii, tak i to święto dla wielu jest magiczne i pełne tajemniczości.

Chcecie tę tajemnicę rozwikłać?
- Przybywajcie w niedzielne popołudnie do Stodół!!!

Kogut w symbolice i ikonografii interpretowany jest na mnóstwo sposobów. Na czoło wysuwa się symbol nadejścia światła, czyli zwiastowanie początku dnia. Kto bywał u wujostwa na wsi, tego skoro świt budziło pianie koguta (kogutów).

Od czasów antycznych oznaczał czujność i przezwyciężenie ciemności. W różnych mitologiach kogut budził bogów i sprowadzał słońce. Kogut służył również jako zwierzę ofiarne. Ale to, co nas najbardziej interesuje to nasz krąg kulturowy, pośrodku którego bryluje kogut. Dawniej w chrześcijaństwie kojarzono koguta z czarną magią i elementem kropienia, kąpania się i mazania kogucią krwią. Formę czarnego koguta przybierały potępione dusze, strachy i demony. Wielki, czarny kogut miał służyć za wierzchowca diabłów, czarownic i czarodziejów. Istnieje motyw podróży na kogucie, tak podróżowali doktor Faust i nasz legendarny Twardowski.

W polskiej kulturze był to symbol płodności, dlatego w pochodzie dożynkowym na przedzie szły kobiety z wiankami i przytwierdzonymi doń kogutami. Kogut piejący miał zwiastować urodzaj, zaś kogut próbujący uciec i odmawiający ziarna miał zapowiadać nieurodzaj i szkody w gospodarstwie. W Polsce istniał również zwyczaj chodzenia z kogutkiem, czyli tzw. „kurem dyngusowym”. Obchodzono zwłaszcza domy młodych dziewcząt. Kawalerowie, zamiast nieść kurka, mogli również przebrać się za koguta. Na weselnych kołaczach umieszczano kogutki z ciasta lub wyobrażenia tych ptaków, a podczas przyjęć podawano rosół z koguta lub pieczeń z koguta, która rzekomo miała wzmagać potencję. Koguta wkładano również pod łoże małżeńskie.

W podaniach góralskich, pianiem kogut zwiastował szczęśliwą podróż; pianie w progu zapowiadało nadejście gości, pianie trzykrotne śmierć lub pożar - stąd wzięło się określenie pożaru - czerwony kur strawił stodołę, domostwo lub całe obejście. Kogut czerwony symbolizował pożar, a określenie „puścić koguta” oznaczało podpalenie. Długotrwałe pianie kury (zwłaszcza czarnej) albo koguta uprzedzało nadchodzącą śmierć. Wierzono również, że sen o kogucie zwiastuje narodzenie się chłopca. Długotrwałe pianie miało oznaczać deszcz. Według przysłowia „kogut pieje na grzędzie, jak było, tak będzie”, miał on zapowiadać utrzymanie się pogody.

Na Śląsku wierzono, że kogut piejący podczas spacerowania zapowiada słoneczną pogodę. Sądzono, że tarzanie się w piasku kur i kogutów zapowiada zmianę ciśnienia i nadejście deszczu lub mrozu. Mnóstwo wierszy, piosenek i przypowieści o kogucie towarzyszyło naszym przodkom, dlaczego nie ma i nam towarzyszyć?

W imieniu organizatorów zapraszam wszystkich w niedzielne popołudnie do Stodół na Święto Koguta - oj będzie się działo, będzie…!!!  

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Jeden miesiąc z życia Strzelna - sierpień 1912 roku



Działo się to 40 lat przed moim przyjściem na świat. Ojciec mój miał wówczas 6 lat, a mama miała przyjść na świat dopiero za 14 lat. Sierpień 1912 r. był niezwykłym miesiącem na przestrzeni lat minionych, jak i lat przyszłych. Ponadprzeciętnymi były, po upałach, opady deszczu, co rusz przeszkadzające w żniwach i powodujące spore opóźnienia w zbiorach. Był to miesiąc również niezwykły dla strzelnian, wówczas reprezentowanych przez trzy nacje: polską, niemiecką i żydowską. Powiat strzeleński liczył wówczas 30 109 Polaków i 7 437 Niemców (w tym i Żydów). Królewska Komisja Kolonizacyjna posiadała w powiecie 6 400 ha, czyli 10,4% własności ziemskiej. Trwały przygotowania do urzędowego wywłaszczenia dóbr ziemskich Dobsko, należących do Mieczysława Zabłockiego. Trwały przygotowania do kolonizacji Bławat, Młynic, Kijewic i Wronowych (czy jak kto woli: Wronowów).

Już z nastaniem sierpnia miejscowa prasa polska ostrzegała przed Mittelstandskassą, która była bezwzględną w odzyskiwaniu kredytów udzielonych na zakup gospodarstw rolnych. Przedstawiciel tej kasy przybył do Strzelna, by pozyskać kredytobiorców wśród miejscowych włościan. Mało tego od jednego z mieszkańców Stodół miał przejąć gospodarstwo za nie wywiązanie się z umowy kredytowej. Ziemia ta miała trafić w ręce niemieckie. Mimo propagowania hasła „Swój do swego” dziedzic na Jaworowie, Mrówczyński spalone w maju budynki folwarczne ponoć zlecił budowniczemu Niemcowi, zamiast Polakowi. Przy okazji prasa pod jego adresem „wygłosiła” moralitet o godności narodowej. W kilka dni później, 9 sierpnia gazeta prostuje swoją informację pisząc, że to polski budowniczy Twardowski ze Strzelna ma zlecenie i odbudowuje spalone Jaworowo. Podobnie, jak współcześnie i wówczas nie przeproszono oskarżonego o sprzeniewierzenie się Niemcom dziedzica Mrówczyńskiego. Ot praktyka dziennikarska uprawiana od dawien dawna, a może jeszcze dłużej.


W połowie sierpnia do mieszkańców Strzelna dociera niesamowita informacja. Otóż, linią kolejową relacji Inowrocław – Kruszwica – Strzelno – Mogilno przejechał próbny pociąg motorowy. Pędził go motor elektryczny. Wynik próby na razie nieznany, nie wiadomo też, czy rzeczywiście na stałe zaprowadzone zostaną pociągi motorowe, obok zwykłych. W każdym razie spodziewać się mamy większej liczby pociągów na owej linii i to od półrocza zimowego (DK, 1912, nr 189). Niesamowite, pociąg z napędem elektrycznym - chyba na baterie? Wówczas nie było mowy o trakcji elektrycznej. Niesamowite i to dlatego, że pierwszy w Polsce pociąg elektryczny uruchomiono dopiero w 1927 roku na trasie Warszawa – Grodzisk Mazowiecki. Ale Strzelno było wówczas w Cesarstwie Niemieckim.   

Pierwszy powiatowy szpital w Strzelnie przy ówczesnej ul. Młyńskiej, w którym zainstalowano aparat  Roentgena
Podobnie niezwykła informacja pochodzi również z sierpnia 1912 roku. W strzeleńskim lazarecie (szpitalu powiatowym) po raz pierwszy zamontowano aparat Roentgena. Korzystać z niego mogły również osoby nie przebywające w lazarecie. Ustalono cennik i tak prześwietlenie kosztowało 5 marek, zdjęcie fotograficzne za pomocą owych promieni 3-15 marek, w zależności od wielkości zdjęcia. Była to wówczas bardzo droga metoda do określenia diagnozy. Oto jak reklamowano owe tajemnicze urządzenie: Prześwietlenie ważne oddaje usługi, jeżeli w ciele znajduje się kawałek jakiegoś metalu, jak igła itd. Za pomocą tych promieni badać można serce i żołądek. Także początki piersiowych chorób łatwo można rozpoznać, gdyż chore płuca, a raczej miejsca w nich objęte np. gruźlicą, odróżniają się ciemnemi plamami na fotografii (DK, 1912 nr 194).

Jest to kolejne odkrycie w kategorii pionierskich w naszym mieście ciekawostek technicznych. Tym cenniejsze, że dokumentuje tradycje szpitalnicze Strzelna - szpitala, na który współcześnie maja chrapkę decydenci powiatowi. Ale dzisiaj nie o polityce, zatem kolejna sensacyjna informacja, która wyjaśnia nam dotąd tajemnicze pochodzenie słynnego kamiennego młotka ze Strzelna. Otóż w sierpniu 1912 r. w lesie miradzkim znaleziono skorupy urn upiększonych kreskami i zygzakami, poza tym młot kamienny z rowkiem i zaokrąglony kamień (prawdopodobnie element żarna). Przedmioty posłano do niemieckiego muzeum w Poznaniu (DK. 1912 nr 195). Znalezisko zostało zapisano, jako strzeleńskie, tymczasem dowiadujemy się, że dotyczy ono jakiejś bliżej nieokreślonej części lasów w Nadleśnictwie Miradz. Osobiście jestem skłonny przypuszczać, że chodzi o miejsce, na którym zlokalizowane są megality - grobowce sprzed 5 tys. lat, czyli las na Szyszkach. Pisałem o megalitach i kurhanach przed rokiem 17 lipca 2018 r. na blogu: https://strzelnomojemiasto.blogspot.com/2018/07/strelnopolis-mityczne-miasto.html


I ostatnia ciekawa informacja o odejściu landrata powiatu strzeleńskiego i uroczystym obiedzie na jego cześć. Tym landratem czyli radcą ziemiańskim - starostą był Max Friedrich Wilhelm Robert Hausleutner, który stanowisko objął w z początkiem 1903 roku, zaś odszedł w sierpniu 1912 r. na stanowisko tymczasowego zarządcy nad powiatem bydgoskim. Nie byłoby w tym wydarzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie ów obiad pożegnalny, za który każdy z uczestników musiał zapłacić z własnej kieszeni 4,50 marki. Widać, że spodziewano się samych mężczyzn, gdyż określając ubiór uczestnika zaznaczono, by ów przybrał frak. Stosowne zaproszenie podpisali: burmistrz Philipp Herrgott, nadleśniczy z Miradza Otto Heym - przywódca strzeleńskiej Hakaty, Maksymilian Hinsch właściciel Lachmirowic oraz polscy ziemianie Władysław Mlicki z Ostrówka, Władysław Pętkowski z Kuśnierza i dr Juliusz Trzciński z Ostrowa nad Gopłem.

I tyle spostrzeżeń i refleksji historycznych z sierpnia 1912 r.

środa, 7 sierpnia 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 52 Ulica Świętego Ducha - cz. 8



Dzisiaj ostatnia część opowieści o kamienicy przy ul. Świętego Ducha 6, która kończy opowieść o rodzinie Strzeleckich. Zawiera ona również dwie ciekawe anegdoty, do których zapoznania zapraszam czytelników. 
Kolejny z rodzeństwa, Jan Strzelecki był postacią równie niezwykłą, co pozostali. Otóż Jan urodził się 10 maja 1904 r. i był najstarszym z rodzeństwa. Nauki pobierał w elitarnej, jak na owe czasy, Wydziałowej Szkole Koedukacyjnej w Strzelnie, która mieściła się w obecnym budynku Przedszkola nr 1. Po jej ukończeniu w 1918 r. podjął się nauki w „rodzinnym" fachu, czyli zegarmistrzostwie. Pobierał je u znanego strzeleńskiego zegarmistrza Ignacego Latosińskiego. Po zdobyciu stosownych kwalifikacji przeniósł się do Torunia. Z miastem tym związał się do końca swego żywota. Tam razem z innym strzelnianinem, p. Marianem Wojciechowskim, otworzyli wspólny interes zegarmistrzowsko-jubilerski. Oboje słynęli z tego, że byli niezwykle eleganckimi i rozrywkowymi mężczyznami. Humor obojga nigdy nie opuszczał. Pewnego razu sprowadzili na skład kosztowną biżuterię, w tym broszę z brylantami. Jakoś trudno było im się tego ostatniego cacka pozbyć, gdyż cena 2 tysiące złotych - nieco wygórowana - odstraszała ewentualnych nabywców.

Z białym kołnierzykiem na wierzchu Jan Strzelecki, jako uczeń zegarmistrzowski - trzeci od prawej.
 W jeden z dni targowych sklep ich odwiedziła pewna elegancka podtoruńska ziemianka, w towarzystwie dystyngowanego męża. Oboje poszukiwali prezentu dla lada dzień wychodzącej za mąż córki. Miała to być kolia, jednakże wuj Jan zaoferował państwu pyszną broszę iskrzącą ogniami brylantów i platyny, w którą kamienie były oprawione. Potencjalni nabywcy poczęli głośno dyskutować, a z głosów dawało się wyczuć, iż tylko znaczna obniżka ceny skusi ich do jej nabycia. Nie zdzierżył tej rozmowy siedzący na zapleczu, w warsztacie, przy naprawie zegarka, pan Marian. Wyciągnął z szafy niedzielny frak, melonik i laskę ze srebrną rączką, wrzucił wszystko na siebie i tylnym wejściem, przez korytarz, wszedł zamaszyście do sklepu. Wywijając laseczką, przemierzał sklep wzdłuż oszklonej lady, przyglądając się  ekspozycjom z biżuterii. Nagle podszedł do konwersujących ze sobą małżonków i niechcący spytał się sprzedawcy - swego kolegi Jacha, jak zwykli wszyscy nazywać wujka Strzeleckiego - A ileż to cacko uczyni? Na, co kłaniający się wuj odpowiedział: - 2 tysiące złotych! - Ile? Z niedowierzaniem powtórzył pytanie. - 2 tysiące złotych! Powtórzył z naciskiem i lekkim uśmieszkiem ofertę cenową wuj Jachu. - Przepraszam! Zwrócił się tym słowem pan Marian do potencjalnych nabywców. - Czy państwo nabywacie broszę? Ci, nieco skonsternowani, poczęli z wahaniem zaprzeczać, że raczej nie. Wówczas pan Marian wyciągnął zza fraka pękaty portfel i radośnie oznajmił: - Właśnie wracam z Warszawy i tam identyczną nabyłbym, lecz zabrakło mi gotówki w kwocie 500 złotych, gdyż ta warszawska brosza, pomimo, że identyczna karatami do tej pańskiej kosztowała aż 3 tysiące, dlatego tej okazji nie przepuszczę. Usłyszawszy te słowa małżonkowie natychmiast twierdząco oznajmili, że to oni byli pierwsi i są gotowi bez zbędnych targów dać te 2 tysiące złotych. Wówczas wuj spakował broszę, skasował klientów i kłaniając się odprowadził zadowolonych małżonków do samych drzwi. Przy tym zwrócił się do rozżalonego klienta - pana Mariana z zaplecza, - iż niech tenże poczeka, a on mu poda podobną broszę, lecz o 500 złotych droższą. Kiedy dzwonek na drzwiach oznajmił, że nabywcy wyszli ze sklepu, obaj panowie parsknęli śmiechem, przypadli do siebie i chwyciwszy się pod łokcie odtańczyli taniec radości. Ponoć na tym interesie zarobili 500 złotych. Od tego też czasu na podobny chwyt złapali kilkudziesięciu klientów. Tę anegdotę opowiedział mi sam pan Marian Wojciechowski.


Z białym kołnierzykiem na wierzchu Jan Strzelecki, jako uczeń zegarmistrzowski - trzeci od prawej.
 Kiedy wuj Jachu zmarł, dostał mi się po nim piękny zestaw srebrnych łyżeczek do kawy, pięknie grawerowanych przez wuja w liście i żołędzie dębu. Dała mi go moja matka chrzestna na prezent ślubny w 1975 r., ciocia Stefka z domu Przybylska, żona wujka Mariana Strzeleckiego, który jak wiecie był przecież bratem wuja Jacha. O samym wujku Marianie, piątym z rodzeństwa pisałem już wielokrotnie.

Z kamienicą Muszyńskiego związana jest ciekawa anegdota, która oparta na faktach rozegranych w latach 90-tych XX wieku, zasługuje na odnotowanie. Otóż, o tym, że w piwnicach tej kamienicy znajdowały się ogromne zapasy win, koniaków i likworów francuskich, świadczą zachowane jeszcze po dzień dzisiejszy regały na ich leżakowanie. Opowiadał mi o nich Pan Ryszard Jaroszewski, a potwierdza tę opowieść chociażby reklama z 1910 r. Zaś wydarzenia, z których zrodziła się ta anegdota miały miejsce w połowie lat 90-tych minionego stulecia.

Na zapleczu posesji od strony ulicy Michelsona, w ogrodzie należącym do tejże parceli, ekipa z Zakładu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej, która to firma w tym czasie administrowała nieruchomością, usuwała awarię wodociągową. By dostać się do uszkodzonej rury robotnicy dokonali odkrywki ziemnej. W trakcie tychże prac, nagle spod łopaty jednego z kopaczy dało się usłyszeć dziwny brzęk tłuczonego szkła. Po chwili z miejsca tego wypłynęła gęsta galaretowata ciecz o kolorze w odcieniach brązu. - Kie licho? Zagadnął kopiący. - Ostrożnie, ostrożnie! Rozgarnij łopatą! Rzekł towarzyszący mu kolega.

Po chwili padł kopiący na kolana i począł z ziemi wyciągać pękate butle, pełne jakiejś substancji, z mocno zalakowanymi szyjkami. - Stefan, toć to chyba gorzała! Zduszonym głosem jęknął kopacz. - Dawaj po kolei, zobaczymy. Tak wydobyto kilkanaście butelek i skrzętnie ukryto na pace wózka akumulatorowego. Stefan otworzył jedną butelkę, powąchał i syczącym głosem wyszeptał: - Toć, to wino. Zobacz, jakie gęste, sama galareta. Robotnicy szybko zwinęli żagle, sprawdzając jedynie, czy nie ma więcej flasz w ziemi. Pośpiech zapewne spowodował, iż niezbyt dokładnie wykop zbadali. Szybko też udali się do domu, by ukryć znaleziony skarb. Wkrótce też, dla niepoznaki wrócili i awarię usunęli, zakopując na końcu wykop.

Po pewnym czasie wiadomość, jakimś trafem dotarła do dyrekcji ZGKiM, ale obyło się jedynie na wspomnieniu wspaniałych smaków i mocy znalezionych trunków, gdyż poza winem był tam też likworek znamienity. Jeno opisowy smak cudownych napojów mogli przekazać, gdyż butelki opróżnione na wysypisko wywieźli. A pili chłopcy, pili, ponoć cały tydzień urlopowali, by pokonać moc znaleziska. Zaś, co się tyczy całego ogrodu, to zapewniam państwa, że niejedna skrzynia z pękatymi flaszami w jego głębi się znajduje, gdyż najlepszą metodą na dojrzewanie win, koniaków i likworów jest ich skrycie w chłodnej i wilgotnej otchłani, co przodkowie nasi czynili.

Nie jest to odosobnione zjawisko, kiedy strzelnianie znajdowali w swych ogrodach skarby ukryte przez przodków. Słyszałem, że nawet można znaleźć, hen głęboko w ziemi stare wecka z zaprawami, gdzie zamiast kiełbas spoczywają rulony banknotów: złotówki i dolary, a nawet brzęczące dwudziestodolarówki w złocie i pięcio, dziesięcio i dwudziestomarkówki z Wilusiem...