czwartek, 9 lipca 2020

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 91 Ulica Kościelna - cz. 7



Pomnik św. Wojciecha i kamienica Konkiewiczów u wlotu w ulicę Kościelną
Kontynuując opowieść o kamienicy Konkiewiczów nie sposób pominąć innych osób, które w niej mieszkały. W latach 1975-1987, po zawarciu związku małżeńskiego również tutaj zamieszkałem na pierwszym piętrze. Przygarnęła mnie teściowa Stefania Wanda Gabryszak, wygospodarowując dla mnie i Marysi duży pokój od ulicy. Sama z synem Andrzejem zamieszkała w drugim pokoju, który miał okno w suficie. Połowę swego dzieciństwa spędziły tutaj nasze dzieci, Joasia i Marcin, ze szczególnym podkreśleniem zabaw na niewielkim i ciasnym podwórzu. Mieliśmy wpłacone pieniądze na książeczce mieszkaniowej i czekaliśmy za własnym M-4 w bloku prawie 12 lat. W międzyczasie szwagier Andrzej ożenił się i wyprowadził do Mogilna. Długie lata teściowa chorowała i zmarła w 1982 r., tuż po urodzeniu się naszej córeczki Joasi. Moja mama, która była przy jej śmierci powiedziała nam, że gdy dowiedziała się o narodzinach wnuczki, z uśmiechem na twarzy i wielkim spokojem odeszła z tego świata.

Na podwórzu
W moich wspomnieniach związanych z sąsiadami na trwałe zapisała się niedziela 13 grudnia 1981 r. Śnieg leżał na ulicach. W sobotę wieczorem spotkaliśmy się z braćmi u Wojtka w mieszkaniu. Posiedzieliśmy do północy i kiedy wracaliśmy, o tym, co w tym czasie w kraju wydarzyło się nic nie wiedzieliśmy. Rano obudziło nas walenie do drzwi i głos sąsiadki Pelagii Waszak:
- Panie Przybylski, obudźcie się, wojna, wojna, w Polsce wprowadzili stan wojenny! - doniosłym głosem oznajmiała nam sąsiadka.
W te pędy wstaliśmy, otworzyłem drzwi, w których stanęła p. Pelagia i trzymając jedną rękę na piersi ponowiła komunikat, dodając:
- Nic nie działa, tylko radio, w którym powiedzieli, że wprowadzili stan wojenny.

Włączyłem telewizor, ale zamiast obrazu na wszystkich kanałach był śnieg. Przed ósmą pojawił się na ekranie obraz kontrolny i po nim zobaczyliśmy w odbiornikach Jaruzelskiego, który odczytał swoje wystąpienie. Byliśmy wszystkim zaskoczeni, bo nie wiedzieliśmy co tak naprawdę oznacza to, że wprowadzono jakiś stan wojenny. Nie wiedzieliśmy co dalej. Włączyłem radio i nastawiłem je na Wolną Europę. Nic nie było słychać, jedynie szum zakłóceń. Przez okno zacząłem obserwować ulicę, ale jakiegoś nadzwyczajnego poruszenia nie zauważyłem. Była niedziela i ludzie, jakby nigdy nic, szli do kościoła. Rano bracia Michał i Antoni, którzy spali w domu rodzinnym, pojechali na zbiorowe polowanie, na zające, zorganizowane przez miejscowe Koło Łowieckie „Szarak“. Z pól zegnali ich milicjanci i żołnierze, o czym opowiem przy innej okazji.   

Po jakiejś chwili ponownie przyszła p. Pelagia i oznajmiła nam, że u Edmunda Konkiewicza nie działa telefon - tak jakby go wyłączyli. Obudzony Marcin chciał obejrzeć Teleranek, ale niestety zamiast widoku kogucika na płocie, żglił się tylko obraz kontrolny. Zaczęła się normalna domowa krzątanina po domu i jak to w niedzielę, Marysia zaczęła przygotowywać śniadanie. Około 12:30, kiedy ludzie wychodzili z kościoła pod dom zajechał gazik wojskowy. Do drzwi dało się słychać pukanie, a po ich otworzeniu stanęło w nich dwoje uzbrojonych, policjant i żołnierz… Zabrali mnie… Wróciłem wieczorem… Ale to już na inną opowieść

Pierwsza od prawej Pelagia Waszak podczas uroczystości z okazji uruchomienia przedszkola w Strzelnie
Pamiętam, jak dziś, że kiedy zamieszkałem na Kościelnej dobrosąsiedzką znajomością obdarzyła mnie sąsiadka p. Pelagia Waszak. Była osobą niezwykłą i znałem ją już wcześniej. W życiu niejedno przeszła. Przed wojną i w czasie okupacji ciężko pracowała jako robotnica cegielni miejskiej, tej na Sybili. W czasie okupacji wracając o zmierzchu z pracy była świadkiem jak policjant niemiecki przy skrzyżowaniu ulic Kościuszki i Dąbrowskiego zastrzelił młodą Żydówkę. W latach 90. minionego stulecia w ogrodzie przy blokowisku Osiedla Piastowskiego podczas prac budowlanych odkopano te szczątki. Okazało się, że p. Pelagia mówiła mi prawdę…
 


Po wojnie stała się działaczką partyjną i aktywistką organizacji kobiecej. Zachowało się kilka zdjęć z p. Pelagią, która musiała stać wysoko w hierarchii organizacyjnej skoro zajmowała miejsce na trybunie i maszerowała w pierwszym szeregu. Wówczas też rozpoczęła pracę jako ekspedientka sklepu monopolowego. Z tego okresu znam wiele anegdot, jak to p. Pelagia przeganiała ze sklepu pijanych, żonatych mężczyzn, którym nie chciała sprzedać już więcej wódki. Wysyłała ich do domu, do żon i dzieci, a pomagał jej w tym jej pupil pies Puszek. Nie było na nią silnych. Później Puszek zginął śmiercią tragiczną, wyskakując z pierwszego piętra, podczas ujadania na widok idących od strony kościoła zakonnic. Ciekawymi wątkami naszych sąsiedzkich kontaktów były przyjazdy siostrzeńca p. Pelagii, Stanisława. Na co dzień Stanisław mieszkał w Oleśnicy i jego wizyty wywoływały u sąsiadki wielką radość. Cieszyły ją również moje spotkania z gościem, który każdorazowo odwdzięczał mi się za pomoc jaką staraliśmy się z małżonką świadczyć staruszce - ot jak to sąsiedzi; a ta wdzięczność to wspólne wypicie flaszeczki… Dopowiem jeszcze, że u p. Pelagii w pokoju-sypialni na nocnym stoliku stał piękny, nadzwyczajnych rozmiarów „pozłacany“ krzyż pod szklaną kopułą. Piękny misternie wykonany, wzbudzał u wszystkich wielki zachwyt. Sąsiadka wspominała, że od chwili, kiedy go otrzymała dzień w dzień odmawiała przy nim pacierze, a poglądy polityczne były jej prywatną sprawą i odstawiała je na bok podczas rozmowy z Bogiem.

Rozpisałem się o sąsiadce, którą, co jakiś czas przywołuje Jej krewniak Dariusz Mikołajczak z Mogilna. Co prawda mieszkało tu w przeszłości wiele innych rodzin, jednakże p. Pelagia najbardziej zapisała się w mojej pamięci. To była dobra sąsiadka… Ostatnio Dariusz przysłał mi kilka zdjęć rodzinnych ze Stanisławem. Niestety jakość nie pozwala na ich publikację. Na piętrze obok p. Peli mieszkał z siostrą i synem Krzysztofem fryzjer, który zajmował się również moimi włosami Józef Lewandowski. Krzysztof kolegował się z moim szwagrem Andrzejem Gabryszakiem. Niestety obaj już nie żyją, zmarli w pełni życia…

By zakończyć spacerek i opowieść o tej kamienicy poruszę jeszcze kilka krótkich wątków. W oficynie, w podwórzu swoją siedzibę mieli kominiarze ze Spółdzielni Pracy Kominiarzy w Bydgoszczy. Byli to bardzo fajni i weseli panowie. Jak mawiali, zajmowali się czyszczeniem wszelakich kominów, kontrolą szczelności i prawidłowego ich funkcjonowania. Szefował im p. Promiński, członek OSP i muzyk w orkiestrze dętej.
A wracając do Konkiewiczów wspomnę syna Edmunda, Bogusława, z wykształcenia górnika-elektryka, który powrócił do rodzinnego Strzelna w okresie przemian ustrojowych i zgodnie z tradycją rodzinną kontynuował zawód rzeźnicki. Prowadził zakład masarski wraz ze sklepem. Produkował wyśmienite i tanie wyroby z wysuwającą się na czoło pośród kiełbasami - zwyczajną. Jak ona pachniała, że nie wspomnę o smakowitości. Niestety, zakład zamknął, a klienci utyskiwali: - i kumu to panie przeszkodzało? 
W okresie PRL-u mieścił się tutaj sklep spożywczy, a pod koniec lat 90-tych komis, później sklep z artykułami dekoracyjnymi. Do dziś w lokalu obok sklepu-hurtowni funkcjonuje Studio Pielęgnacji Włosa Katarzyny Proszkiewicz-Lewandowskiej, z której ojcem Michałem pracowałem przed laty w geesie.
I tym wątkiem kończę opowieść o ostatniej kamienicy po północnej stronie ulicy Kościelnej. Niebawem przejdziemy na drugą stronę i skierujemy się ku Rynkowi.

sobota, 4 lipca 2020

Lwy z Kujaw w nowej odsłonie

Tadeusz Pętkowski z lwem Simbą

Przed rokiem pisałem o pasjach myśliwskich właściciela majątku ziemskiego Wola Kożuszkowa w powiecie strzeleńskim Jana Pętkowskiego i jego brata Tadeusza, właściciela sąsiedniego Kożuszkowa. Ostatnio podczas kwerendy do albumu Strzelno to wielka rzecz trafiłem na ciekawą informację, która definitywnie wyjaśnia los pary lwów z Woli Kożuszkowej w powiecie strzeleńskim. Znalazłem ją w „Wielkopolskiej Ilustracji“ z listopada 1929 r., która informowała, że lwy przywiezione z Afryki do Woli Kożuszkowej jako młode zwierzęta przez Jana Pętkowskiego ostatnio stały się mieszkańcami Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu. Była to wielkoformatowa sensacja skoro zdjęcie bestii z kujawskiego majątku ziemskiego w towarzystwie brata właściciela, Tadeusza Pętkowskiego znalazło się na stronie tytułowej tygodnika ilustrowanego. Wewnątrz trafiłem na kolejne zdjęcie oraz opis wydarzenia związanego z wizytą u Pętkowskich na Kujawach dyrektora poznańskiego ZOO Kazimierza Szczerkowskiego i młodego asystenta z Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu dr. Wiesława Rakowskiego.

Goście przed dworem w Woli Kożuszkowej...
Panowie odwiedzili Wolę Kożuszkową z zamiarem nabycia pary lwów dla poznańskiego ZOO oraz zbadania ich kondycji. Dr. Rakowski zatytułował ten krótki artykuł dość frywolnie: Lew nie taki groźny jak go malują… z podtytułem - Nowe nabytki poznańskiego Ogrodu Zoologicznego. Dla naświetlenia całej tematyki lwiej transakcji zacytuję całą relację młodego doktora.
Najoryginalniejszą i najmilszą pamiątką, którą p. [dr Jan - MP.] Pętkowski przywiózł z dzikich i odludnych okolic afrykańskich, - jest przepiękna para lwów. Simba i jego miła współtowarzyszka, Leda, bawi obecnie na wywczasach we wsi Kożuszkowo Wola. Tutaj w obszernym parku spędza ta para wśród bogatych zagajników i drzew beztroskliwe, wesołe życie.
Młodziuchne te lewki wyrosły już na wspaniałe okazy. On pyszni się bogatą grzywą - ona natomiast grozi bieluteńkimi, ostrymi kiełkami każdemu śmiałkowi, który zechciałby zakłócić błogi spokój wiejski. Przybyliśmy z dyrektorem Ogrodu Zoologicznego ażeby obejrzeć i zakupić lwy do naszego zwierzyńca, prawdziwe afrykańskie, nie zakupione lecz schwytane dziko. I nasze zdziwienie a raczej przerażenie! Ledwo zamknęły się za nami wrota parku, podskakuje ku nam w olbrzymich susach jakieś zwierzę. - Cóż to!
- A niechże panowie się nie obawiają - to Simba lub pospolicie na wsi zwany „Cymbał“, mój sympatyczny towarzysz podróży i gość z Afryki - mówi p. Pętkowski
Dopiero teraz widzimy, jak Simba przyzwyczaił się do towarzystwa ludzi, jak się łasi do swego pana. Tak jak gościnnie przyjął nas Simba - tak niedowierzająco na nas spogląda jego małżonka. Po chwili dopiero nabiera do nas nie tylko zaufanie, ale nawet robi grzeczną i miłą minkę do fotografii, pozwala bezkarnie ciągnąć się za ogon, a nawet i pogłaskać. Mili to i grzeczni goście, gdyby tylko nie tak żarłoczni, dzienna ich porcja to 15 kg wołowiny a na zakąskę nieraz indyk, gołąbek, lub inne jakie ptactwo.

Stoją od lewej: dr Wiesław Rakowski,  Kazimierz Szczerkowski, dr. Jan Pętkowski i Tadeusz Pętkowski w towarzystwie kujawskich lwów

Teraz już wiemy, że głównym powodem sprzedaży lwów do ZOO był ich przysłowiowy lwi apetyt, czyli koszt utrzymania, który z upływem miesięcy rósł niemiłosiernie. Tak więc, można powiedzieć, że o lwach z Woli Kożuszkowej już wszystko wiemy. Jedyną niewiadomą jest ich kres życia, którego możemy się tylko domyśleć. Jeżeli przeżyły wojnę to zostały niechybnie zastrzelone przez Sowietów, którzy nakazali zastrzelić wszystkie wielkie drapieżniki. Oprócz drapieżników zastrzelono także wiele innych zwierząt, które uznano za potencjalnie niebezpieczne.

I na zakończenie dopowiem, że do braci Pętkowskich i ich polowań jeszcze wrócę. Tymczasem poznajcie sylwetki gości, którzy odwiedzili w 1929 r. Wolę Kożuszkową i zakupili dla ZOO parę kujawskich lwów:
Wiesław Rakowski (18.04.1903-17.08.1948) był paleontologiem, zoologiem, kustoszem Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu, po II wojnie światowej dyrektorem poznańskiego ZOO (1945-1948). W muzeum pracował od 1924 roku, początkowo na stanowisku asystenta prof. Edwarda Lubicza-Niezabitowskiego, prowadził też własne badania, w 1928 r. na Uniwersytecie Poznańskim obronił pracę doktorską: Narzutowe Głowonogi Wielkopolski. W muzeum gromadził, preparował, opisywał, katalogował, konserwował i w końcu – fotografował – eksponaty pochodzące z wykopalisk, wypraw podróżników i z poznańskiego ogrodu zoologicznego.
Kazimierz Szczerkowski (1877-28.07.1952) - zoolog, w latach 1922-1940 dyrektor poznańskiego ZOO (wysiedlony do GG). Po wojnie w latach 1945-1951 wicedyrektor poznańskiego ogrodu zoologicznego, współzałożyciel Międzynarodowej Unii Dyrektorów Ogrodów Zoologicznych w Bazylei, prekursor międzynarodowej współpracy mającej na celu uratowanie ginącego żubra, autor pierwszego ilustrowanego przewodnika po poznańskim ogrodzie zoologicznym, projektant woliery dla ptaków wodnych i błotnych postawionej na terenie ZOO w 1924 r.

Pierwszą opowieść o lwach znajdziecie pod linkiem: https://strzelnomojemiasto.blogspot.com/2019/05/lwy-z-woli-kozuszkowej.html


wtorek, 30 czerwca 2020

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 90 Ulica Kościelna - cz. 6






Ostatnia po lewej stronie ul. Kościelnej kamienica pod numerem 9. należy od niepamiętnych lat do rodziny Konkiewiczów. Cała parcela, na której stoi kamienica i przylepiony do niej od strony Placu Świętego Wojciecha parterowy dom, stanowiły dawniej część wydzielonej strefy, przyległej do strefy miejskiej, zwanej Amtsgrundami (Amtsgrund). Kamienica była oznaczona numerem policyjnym 1a, dom parterowy 1ab. Dopiero po 1919 r. włączono całą posesję do ul. Kościelnej. 


Do dziś mieszkający w niej potomkowie Konkiewiczów z XVIII w., a zatem są oni przedstawicielami jednego z najstarszych rodów mieszczańskich Strzelna. Po raz pierwszy potwierdzenie ich bytności w Strzelnie znajdujemy w metrykaliach i w spisie mieszkańców miasta z 1773 r., w którym wymieniony został Pawła Konkiewicza i jego siedmioosobowa rodzina. Jego potomkami byli Jan, Tomasz i Bartłomiej Konkiewiczowie. Bartłomiej w małżeństwie z Marianną Wesołowską miał ur. w 1818 r. syna Michała. Ów Michał w wieku 27 lat w 1846 r. Poślubił Agnieszkę Rólską, córkę Michała i Wiktorii z Madalkiewiczów. Ci z kolei małżonkowie mieli syna Antoniego oraz córki: Franciszkę, Praxedę i Annę. Antoni urodził się w 1856 r. i w wieku 25 lat, 18 maja 1881 r. poślubił w Gębicach 22-letnią Kordulę Lange, córkę Jana i Karoliny z Sonnenbergów. Ze związku Antoniego i Korduli urodziło się siedmioro dzieci: Wacław, Roman, Jan, Marianna, Wiktor, Władysław i Ignacy.



Antoni Konkiewicz podobnie jak jego przodkowie kontynuował rodzinny fach, czyli rzeźnictwo oraz wyszynk, prowadząc karczmę. Na przełomie XIX i XX stulecia przebudował całą posesję, stawiając na starych fundamentach karczmy, obok istniejącego od strony placu później nazwanego imieniem Świętego Wojciecha, okazałą kamienicę z dwoma lokalami użytkowymi. Do niej od strony zachodniej przystawiona jest parterowa oficyna. Z ojcem działalność kontynuowali synowie, Władysław i Jan. Ostatecznie rzeźnictwem zajął się Jan, a Władysław prowadził handel kolonialny, łakocie, restaurację i destylacyę. W swej ofercie polecał m.in.: dobrze pielęgnowane wina węgierskie, wina francuskie, szampańskie i mozelskie. Piwa angielskie, czeskie, bawarskie i grodziskie. Wódki swojskie i francuskie. Rumy, araki, koniaki... Dodatkowym chwytem reklamowym, jaki zastosował w swoim przedsięwzięciu marketingowym, była informacja o wygodnym zajeździe i wielkiej stajni.

Z reklamy firmy dowiedzieć możemy się, iż Antoni, prowadził interes rzeźnicki. Skupował: tłuste i chude bydło, płacąc podług noty berlińskiej najwyższe ceny. Także sprzedawał: bydło i świnie pod dogodnymi warunkami. W tym domu urodził się dr Roman Konkiewicz, lekarz, publicysta, wybitny polski działacz społeczny i polityczny pierwszej połowy XX w. Uczestnik powstania wielkopolskiego w Strzelnie i powstań śląskich. Wielki społecznik i działacz charytatywny. Został przez gestapo rozstrzelany 27 października 1939 r. w forcie VII w Poznaniu.

Dr med. Roman Konkiewicz (1887-1939)
W poczcie znakomitych strzelnian znajdujemy wielu, o których tak po prawdzie niewiele wiemy. Ich nazwiska sporadycznie przewijają się w dziejach naszego miasta, a także regionu, kraju i to właściwie tyle. Dopiero zgłębiając wiedzę o tych znakomitościach, poznajemy ich losy i ile dla Ojczyzny uczynili. Jedną z takich postaci jest dr Roman Konkiewicz.

Strzelnianin i Wielkopolanin, którego korzenie rodzinne głęboko są osadzone w dziejach naszego miasta. Ukończył studia lekarskie w Lipsku i Berlinie. W czasie I wojny światowej wcielony do armii pruskiej. Po zakończeniu wojny, uczestniczył w Powstaniu Wielkopolskim i powstaniach śląskich. W okresie międzywojennym znany lekarz, działacz społeczny i charytatywny. Współredagował wydawane w Poznaniu „Nowiny Lekarskie”. Wybuch II wojny światowej zastał go w Poznaniu, gdzie aresztowali go Niemcy. W listopadzie 1939 r. został rozstrzelany.

Tyle w wielkim skrócie. Dr Konkiewicz pozostawał postacią nieobecną w pamięci historycznej strzelnian i Wielkopolan. Posiada on wprawdzie hasło osobowe w „Polskim Słowniku Biograficznym”, a także zwięzłe życiorysy w innych wydawnictwach, lecz brakowało szczegółowego opracowania jego postaci. W końcu, w 2011 r. dokonał tego Włodzimierz Witczak publikując artykuł Roman Konkiewicz (1887-1939), doktor medycyny, działacz niepodległościowy i społecznik w "Acta Medicorum Polonorum" - R. 1/2011. Opracowanie to, dla przybliżenia sylwetki, w części biograficznej cytuję poniżej.

Ale, co najważniejsze i godne podkreślenia, w tym roku 4 kwietnia Rada Miasta Poznania jednogłośnie podjęła uchwałę o nadaniu nazwy ulicy imieniem Romana Konkiewicza. Leży ona na Osiedlu Strzeszyn (Golęcin) w Poznaniu. A co my strzelnianie? Daję pod rozwagę decydentom, by może i w Strzelnie nadać nazwę nowej ulicy, obiektowi, który powstanie w przyszłości, lub umieścić tablicę pamiątkową na kamienicy przy ul. Kościelnej, w które na świat przyszedł Wielki Strzelnianin. Przy okazji można by nawiązać kontakt z Poznaniem...    

Dr Roman Konkiewicz
Roman Konkiewicz urodził się w dniu 6 grudnia 1887 r. w kilkutysięcznym powiatowym Strzelnie na Kujawach, w wielodzietnej rodzinie rzeźnika i oberżysty Antoniego, i Korduli z Langów. Edukację gimnazjalną rozpoczął w Progimnazjum w Trzemesznie. Kontynuował ją od 1905 r. w Królewskim Gimnazjum w Gnieźnie, gdzie w 1908 r. zdał egzamin maturalny. W okresie nauki należał do konspiracyjnego Towarzystwa Tomasza Zana (TTZ), organizacji służącej samokształceniu młodzieży w zakresie historii, języka i literatury polskiej. W Gnieźnie udzielał lekcji literatury i historii Polski młodszym kolegom, przekazywał im także stosowne wydawnictwa książkowe. Już wówczas zainteresował się zagadnieniami społecznymi: na jednym z comiesięcznych zebrań członków TTZ wygłosił wykład „Położenie socjalne robotników wiejskich i miejskich w Poznańskiem”. Medycynę studiował na wydziałach lekarskich uniwersytetów w Lipsku i Berlinie, uzyskując w 1913 r. dyplom lekarza. W tymże roku zdał w Berlinie państwowy egzamin lekarski, uprawniający do wykonywania zawodu. W Lipsku w latach 1911-1912 był prezesem Polsko-Akademickiego Stowarzyszenia Naukowego „Unitas”. W czasach gimnazjalnych i studenckich korzystał ze stypendium Towarzystwa Pomocy Naukowej im. Karola Marcinkowskiego – otrzymał z tego tytułu łącznie 1 025 marek, co wobec ówczesnych kosztów studiów medycznych stanowiło kwotę raczej niewielką. W 1914 r. uzyskał w Berlinie stopień doktora medycyny. (Rozprawa stanowiąca podstawę promocji najprawdopodobniej nie ukazała się drukiem, bowiem nie wymienia jej żadna z dostępnych bibliografii). Od 1910 r. był aktywnym członkiem Związku Młodzieży Polskiej „ZET”, organizacji pozostającej pod politycznym wpływem narodowej demokracji. W 1911 r. uczestniczył w zjeździe „Ogniwa” we Lwowie, na którym przemawiał w imieniu młodzieży polskiej z terenów pozostających w granicach Rzeszy Niemieckiej. Utrzymywał kontakty z polskojęzycznym środowiskiem studentów górnośląskich we Wrocławiu. W 1913 r. wszedł w skład redakcji ukazującego się w Poznaniu miesięcznika „Brzask”. Czasopismo to, wydawane od październiku 1911 r. przez Józefa Walkowiaka i przeznaczone dla polskiej młodzieży akademickiej, prezentowało orientację narodową.

Po ukończeniu studiów Konkiewicz przyjechał w dniu 1 kwietnia 1914 r. do Poznania. Prawdopodobnie ze względów materialnych i z powodu trudności w rozwinięciu przynoszącej wystarczające dochody praktyki zawodowej już w tymże roku przeniósł się do niewielkiej miejscowości Rothwasser (dziś Czerwona Woda w powiecie zgorzeleckim) w powiecie gubińskim na Górnych Łużycach. W 1914 r. miejscowość ta liczyła 2 419 mieszkańców. Zastępując tam lekarza niemieckiego, ułatwiał rekrutom narodowości polskiej uniknięcie wcielenia do armii i służby frontowej. Postępowanie takie – niezależnie od motywów – nie było jednak w pełni zgodne z zasadami etyki lekarskiej (a także z prawem), choć niektórzy lekarze-Polacy stosowali takie praktyki. Po roku 1918 działalność taka bywała nawet podstawą dla przypisywania sobie zasług niepodległościowych i ubiegania się o wyróżnienia. Podczas pracy w Rothwasser utrzymywał jednak kontakty z Poznaniem i miejscowymi działaczami „ZET-u”, m.in. doktorem Ignacym Nowakiem, późniejszym uczestnikiem akcji powstańczej i plebiscytowej na Górnym Śląsku.

Wiec w Strzelnie grudzień 1918 r., na którym przemawiał dr Roman Konkiewicz
W 1918 r. Konkiewicz służył w armii niemieckiej, lecz w końcu tego roku przebywał w rodzinnym Strzelnie (prawdopodobnie po ustaniu działań wojennych przyjechał odwiedzić rodzinę). Na wieść o wybuchu walk powstańczych w Poznaniu nakłonił i zmobilizował miejscową ludność polską do rozbrojenia liczącej około 90 żołnierzy niemieckiej załogi dowodzonej przez porucznika Koppego. Był jednym z mówców na wiecu zorganizowanym przez miejscowego „Sokoła” w dniu 29 grudnia 1918 r. Jego rola w tych wydarzeniach nie została jednak wyraźniej dostrzeżona – Władysław Driesen, uczestnik akcji powstańczej w Strzelnie zupełnie o Konkiewiczu nie wspomniał; z kolei współczesny autor opracowania dotyczącego ówczesnych wypadków w mieście wymienił go (wraz z miejscowym doktorem Jakubem Cieślewiczem i felczerem, a de facto czeladnikiem fryzjerskim, Edmundem Boesche) tylko jako niosącego pomoc rannym powstańcom. Miasto zostało opanowane ostatecznie wieczorem w dniu 2 stycznia 1919 r., kosztem dwóch poległych, przez połączone powstańcze plutony gnieźnieński i wrzesiński pod dowództwem Mieczysława Słabęckiego, przy niewielkim współudziale oddziału dowodzonego przez Pawła Cymsa. Konkiewicz objął wówczas przewodnictwo Rady Ludowej w Strzelnie (do lutego 1919 r.); wszedł ponadto w skład Wydziału Wykonawczego Rady Robotniczo-Żołnierskiej na powiaty inowrocławski i strzeleński. W 1919 r. w stopniu porucznika był lekarzem naczelnym powstańczego Szpitala Polowego nr 3 w Kcyni.

Po likwidacji niemieckiej administracji na terenach Wielkopolski Konkiewicz zaangażował się w działalność na rzecz przyłączenia Górnego Śląska do Państwa Polskiego. Był jednym z organizatorów pomocy dla uchodźców po pierwszym powstaniu śląskim, przebywających w obozach na przygranicznych terenach Polski.17 W październiku 1919 r. Wojciech Korfanty powołał Sekretariat Plebiscytowy dla Górnego Śląska. Miał on przygotować utworzenie w Bytomiu Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Szefem Wydziału Organizacyjnego został Konkiewicz (zwano go „prawą ręką Korfantego”). Głównym zadaniem tego wydziału było zakładanie powiatowych komitetów plebiscytowych oraz działalność propagandowa. W 1920 r. uczestniczył jako wykładowca i egzaminator w trzymiesięcznym kursie sanitarnym Polskiego Czerwonego Krzyża, szkolącym personel pomocniczy na potrzeby przewidywanych ponownych działań powstańczych. Po przegranym przez Polskę plebiscycie (20 marca 1921 r.) na polecenie Korfantego organizował konferencje dotyczące losu ludności polskiej pozostałej po niemieckiej stronie granicy. Obok Konkiewicza uczestniczyli w nich m.in. znani z udziału w akcjach niepodległościowych lekarze śląscy, Ignacy Nowak i Maksymilian Wilimowski. Opracowano nawet wstępny projekt statutu Towarzystwa Górnoślązaków w Opolu; organizacja ta pozostała jednak tylko w sferze planów. W trzecim powstaniu był szefem Biura Prezydialnego Naczelnej Władzy na Górnym Śląsku; pełnił także funkcję lekarza naczelnego 2 pułku powstańczego (zabrskiego) im. Tadeusza Kościuszki, dowodzonego przez kapitana Pawła Cymsa. Funkcja lekarza wojskowego została Konkiewiczowi zaproponowana najprawdopodobniej przez samego Cymsa, który miał sposobność poznania jego zdolności organizacyjnych podczas powstańczych wydarzeń w Strzelnie. Działalność na rzecz Górnego Śląska kontynuował także po klęsce działań powstańczych: na wiecu zorganizowanym w Poznaniu przez Komitet Obrony Górnego Śląska byłej Dzielnicy Pruskiej w dniu 25 października 1921 r. wygłosił – obok Korfantego – przemówienie w obronie tamtejszej ludności polskiej.

Kurs lekarsko-sportowy w Poznaniu, 1934 r. II w I rzędzie w jasnym gaeniturze dr Roman Konkiewicz
W Poznaniu doktor Konkiewicz osiadł na stałe w 1922 r., po uprzedniej nostryfikacji dyplomu lekarskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zamieszkał przy ul. Wierzbięcice 37a (po 1936 r. przeniósł się tamże pod numer 23). Rozpoczął tu praktykę prywatną, którą łączył z obowiązkami lekarza Kasy Chorych. Rozwinął ponadto szeroką działalność społeczną, polityczną i organizacyjną. Ostatecznej krystalizacji uległy jego przekonania polityczne: odszedł od bliskich mu w czasach studenckich poglądów endeckich i związał się z niewielką liczebnie grupą młodej inteligencji wielkopolskiej sympatyzującej z Józefem Piłsudskim, która jeszcze w czasach pruskich w dniu 20 października 1918 r. utworzyła w Poznaniu Związek Młodej Polski. Jego członkowie wywodzili się głównie z kręgów TTZ i absolwentów wyższych uczelni niemieckich, uczestników niejawnych Grup Narodowych. Nie jest wykluczone, iż zmiana przekonań dokonała się u lekarza pod wpływem bardzo przezeń cenionego Wojciecha Korfantego, który sam w latach dwudziestych XX w. zerwał z ruchem endeckim, skłaniając się ku chrześcijańskiej demokracji.

Ul. Wierzbięcice w Poznaniu, przy której mieszkał dr Roman Konkiewicz
Po zamachu majowym, w czerwcu 1926 r. część działaczy wywodzących się z tego Związku utworzyła Związek Naprawy Rzeczypospolitej. Na czele nowej organizacji stanęli Roman Konkiewicz, dowódca w powstaniu wielkopolskim i drugim powstaniu śląskim Mieczysław Paluch, oraz lekarze Leon Surzyński i Ireneusz Wierzejewski. W sierpniu 1928 r. Związek Naprawy Rzeczypospolitej połączył się z Partią Pracy, tworząc Zjednoczenie Pracy Wsi i Miast. Prezesem zarządu wojewódzkiego Zjednoczenia, które nota bene przetrwało tylko przez dwa lata, został doktor Konkiewicz. Był także członkiem Rady Wojewódzkiej Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Głównym obszarem działalności społeczno-politycznej Konkiewicza pozostawał jednak sięgający początkami swojej działalności roku 1921 Polski Związek Zachodni (Związek Obrony Kresów Zachodnich). Pełnił funkcję prezesa zarządu wojewódzkiego tej organizacji i wchodził w skład zarządu głównego, wybranego w 1925 r. W tymże roku na zjeździe delegatów w Warszawie znalazł się w składzie Rady Naczelnej Związku. Wraz z nim członkami Rady Naczelnej zostali znani z wcześniejszej działalności narodowej i plebiscytowej na Górnym Śląsku lekarze Bronisław Hager i Henryk Jarczyk. Na walnym zjeździe Związku w dniach 18-19 listopada 1934 r. ponownie wybrano go do dwudziestodziewięcioosobowej Rady Naczelnej, a 8 grudnia, po ukonstytuowaniu się dziewięcioosobowego Zarządu Głównego Związku, Konkiewicz znalazł się w jego składzie. Za zasługi na rzecz tej organizacji otrzymał także godność jej członka honorowego. W dniu 6 września 1936 r. Konkiewicz stanął na czele Frontu Demokratycznego, skupiającego część wielkopolskich członków byłych organizacji: Związku Młodej Polski, Związku Naprawy Rzeczypospolitej oraz Zjednoczenia Pracy Wsi i Miast. Przed nowymi wyborami do Rady Miejskiej Poznania, zapowiedzianymi na dzień 20 grudnia 1936 r., które jednak zostały odwołane ze względów formalno-proceduralnych przez Najwyższy Trybunał Administracyjny, kandydował z listy prorządowego Narodowego Obozu Pracy; we w władzach miasta nigdy nie zasiadał.

Roman Konkiewicz od 1922 r. należał do Związku Lekarzy Zachodniej Polski. Ta organizacja zawodowa, założona w kwietniu 1919 r. z inicjatywy lekarzy wielkopolskich, stała się później częścią Związku Lekarzy Państwa Polskiego. W latach 1926-1927 Konkiewicz pełnił w nim funkcję wiceprezesa Okręgu Wielkopolskiego, następnie – do 1930 r. – prezesa, a w latach 1934-1939 wchodził w skład Zarządu Głównego. Za zasługi organizacyjne otrzymał godność członka honorowego Związku.

Od 1928 r. Konkiewicz był członkiem Izby Lekarskiej Poznańsko-Pomorskiej na powiat i miasto Poznań, następnie członkiem zarządu, wreszcie, w latach 1935- 1939, jej prezesem. W dniu 16 grudnia 1934 r. odbyły się w Poznaniu wybory do Rady Okręgowej Izby. W głosowaniu wzięło udział 790 lekarzy (na 1212 uprawnionych); wybrano 33 członków Rady i 17 zastępców. Zarząd V kadencji ukonstytuował się w dniu 17 lutego 1935 r. Konkiewicz zastąpił na stanowisku prezesa profesora higieny ogólnej Uniwersytetu Poznańskiego Pawła Gantkowskiego, który kierował Izbą od 1929 r. Rada Izby wyznaczyła ośmiu swych przedstawicieli – wśród nich Konkiewicza i Gantkowskiego - do Naczelnej Izby Lekarskiej w Warszawie. Należy dodać, iż w początkach 1939 r. powstał projekt podziału Izby na Poznańską i Pomorską, z planowaną siedzibą w Toruniu. Zarząd i prezes Izby zdecydowanie się temu sprzeciwili, a ich zdanie zyskało poparcie Naczelnej Izby Lekarskiej. Władze państwowe zignorowały jednak protest i na mocy rozporządzenia Ministerstwa Opieki Społecznej z dnia 15 czerwca 1939 r. dokonano rozdziału. Dla sprawnego przeprowadzenia tych zmian w dniu 3 lipca 1939 r. powołano doktora Leona Surzyńskiego na stanowisko komisarza nowej Izby Poznańskiej i likwidatora dotychczasowej.

Już w latach dwudziestych XX w. dokonywano reformy społecznej służby zdrowia i systemu Kas Chorych. Konkiewicz jako aktywny społecznie lekarz, a następnie prezes Izby zajmował zasadniczo przychylne tym zmianom stanowisko, lecz w obawie przed nadmierną rozbudową części administracyjnej Kas, co mogłoby skutkować ograniczeniami wolności lekarskiej profesji, poszukiwał rozwiązania tych problemów w uporządkowaniu wzajemnych relacji Izb Lekarskich i Kas Chorych, przy zachowaniu pełni praw samorządowych Izb. Zabierał głos w tych kwestiach w publikacjach ogłaszanych w poznańskich „Nowinach Lekarskich” i organie Związku Lekarzy Państwa Polskiego, „Nowinach Społeczno-Lekarskich”. Czynił to tym łatwiej, że od 1924 r. był naczelnym i odpowiedzialnym redaktorem działu społeczno-lekarskiego „Nowin Lekarskich”. W 1925 r. pisał: „Tylko ten lekarz będzie mógł skutecznie leczyć pacjentów, który nie ma ani przełożonych nad sobą, ani też nie jest skrępowany żadnymi formułkami lub przepisami. (…) Jeżeli Kasy chcą należycie spełnić swoje zadania i nie obniżyć poziomu naukowego i etycznego stanu lekarskiego, muszą zrozumieć, że lekarz kasowy nie może być urzędnikiem Kasy. Czynność lekarza kasowego musi być upodobniona do pracy w praktyce prywatnej”. Publikował ponadto w poznańskich tygodnikach „Sprawa Polska” i „Przegląd Poranny”. W latach 1924-1937 był członkiem zwyczajnym Wydziału Lekarskiego Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

W dniu 14 stycznia 1934 r. Konkiewicz wziął udział w I Zjeździe Niepodległościowców byłej Dzielnicy Pruskiej w Poznaniu, w przygotowaniach do którego uczestniczył. Wszedł wówczas w skład komitetu badań historii polskich ruchów niepodległościowych.

Uroczystość Poświęcenia Kliniki Ortopedycznej na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego - 1935 z udziałem dr. Romana Konkiewicza
Dr Konkiewicz był także powszechnie znany z działalności filantropijnej – zabiegał o zaspokojenie zdrowotnych potrzeb uboższych warstw poznańskiej społeczności; wspomagał własnym sumptem studentów medycyny (także z kręgów rodzinnych), ułatwiał rozpoczęcie samodzielnej praktyki młodym lekarzom. Jego postać jako osoby znanej z działalności lekarskiej i charytatywnej wśród ówczesnego społecznego marginesu Poznania została kilkakrotnie wymieniona w pamiętnikarskiej relacji Marii Rataj zatytułowanej „Zaułki grzecznego miasta. Wspomnienia”. Potrzeby w tym zakresie – nawet w stosunkowo zamożnym Poznaniu – były ogromne, zwłaszcza podczas kryzysu ekonomicznego w latach trzydziestych XX w. Dla ich zobrazowania (choćby tylko w odniesieniu do jednego problemu – gruźlicy) można odwołać się do wspomnień doktor Sabiny Skopińskiej, czynnej zawodowo w mieście i okolicznych wsiach w tym okresie. Zaabsorbowany wielokierunkową działalnością publiczną i społeczną, nie pozostawił po sobie spuścizny naukowej. Teksty Konkiewicza zamieszczane w „Nowinach Lekarskich” i „Nowinach Społeczno-Lekarskich” miały charakter zdecydowanie publicystyczny lub polemiczny. Pomimo upływu dziesiątków lat niektóre zawarte w jego artykułach stwierdzenia pozostają aktualne. W 1935 r., pisząc na temat gospodarki finansowej Kas Chorych, zauważył krytycznie: „Zbiurokratyzowanie, ociężałość, brak elastyczności, marnowanie pieniędzy na rzeczy nieistotne, oto cechy charakterystyczne naszych instytucji ubezpieczenia chorobowego. (…) Inwestycje budowlane, przeprowadzane w szerokich rozmiarach we wszystkich ośrodkach naszego kraju, pochłonęły ogromne sumy pieniężne bez jakiegokolwiek pożytku dla ubezpieczonych i kraju. (…) Prawie każda Kasa Chorych uważała sobie za punkt honoru, wybudować własny gmach, który z dumą określano jako ‘pałac zdrowia’; a budowano wszędzie nieracjonalnie i drogo”.

Początek II wojny światowej zastał Konkiewicza w Poznaniu. Nie zgodził się na ewakuację wraz z władzami administracyjnymi, choć był zapewne świadomy osobistego zagrożenia, bowiem jego działalność podczas Powstania Wielkopolskiego, powstań śląskich i późniejsza, w Związku Obrony Kresów Zachodnich, nie stanowiła dla Niemców tajemnicy i stała się przyczyną uznania go za wroga Rzeszy. Jego nazwisko znalazło się na sporządzonej przed wojną przez policję niemiecką liście obejmującej ponad 8 700 osób tej kategorii („Sonderfahndungsbuch”). Kilka tygodni po zajęciu miasta przez wojska niemieckie Konkiewicz został aresztowany w dniu 23 października 1939 r. i osadzony w Forcie VII w Poznaniu. Według jednej z relacji zgłosił się sam na wezwanie Gestapo, bowiem zamierzający go zatrzymać funkcjonariusze poprzedniego dnia nie zastali go w domu. Po krótkim śledztwie został rozstrzelany w zbiorowej egzekucji w dniu 27 października 1939 r. (oficjalnie stracono go za próbę ucieczki; krążyła też wersja o samobójczej śmierci przez powieszenie). Miejsce jego pochówku pozostaje nieznane; straconych grzebano zwykle w zbiorowych grobach w podpoznańskich lasach, a większość zwłok została w późniejszych czasach ekshumowana i spalona. Nazwisko lekarza widnieje na tablicy komemoratywnej wmurowanej w istniejącym w Forcie VII Muzeum Martyrologii Wielkopolan.

Fort VII w Poznaniu. Panorama Muzeum Martyrologii
Roman Konkiewicz nie założył rodziny; można przypuszczać, iż wszechstronna działalność lekarska, polityczna i społeczna były dlań ważniejsze niż sprawy osobiste. Jego działalność publiczna została uhonorowana odznaczeniem go Krzyżem Niepodległości i Orderem Odrodzenia Polski V klasy.

W latach powojennych postaci dr. Romana Konkiewicza nie uhonorowano w stosowny sposób. Stało się tak zapewne z przyczyn politycznych, bowiem różne organizacje, w których działał i sprawował funkcje, uznawane były przez ówczesne władze komunistyczne za prawicowe, a nawet reakcyjne. Nieprzychylnie oceniano także działalność reaktywowanego Związku Obrony Kresów Zachodnich, który ostatecznie uległ likwidacji przez wcielenie go w 1950 r. do Ligi Morskiej. W dniu 18 lipca tegoż roku – uznane za relikt lat międzywojennych – zostały rozwiązane Izby Lekarskie, a po ich reaktywacji na mocy ustawy sejmowej z dnia 17 maja 1989 r. i późniejszych zmianach ustrojowych nikt z nowych władz – nie tylko samorządu lekarskiego – nie uznał za stosowne przypomnienie we właściwy sposób zasług wieloletniego prezesa Izby Lekarskiej Poznańsko-Pomorskiej, działacza niepodległościowego i społecznika. Ogólne przedstawienie sylwetki Romana Konkiewicza w okolicznościowym (i niskonakładowym) wydawnictwie Wielkopolskiej Izby Lekarskiej w 2000 r. to zbyt mało wobec formatu postaci.


CD opowieści o tej kamienicy w kolejnej części

sobota, 27 czerwca 2020

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 90 Ulica Kościelna - cz. 6

Józef Siemianowski w gronie Członków Syndykatu Dziennikarzy Krakowskich - siedzi pierwszy od prawej w okularach ze szpiczastą bródką. 


Józef Siemianowski 
W kolejnej części Spacerku po Strzelnie rozwinę opowieść o wspomnianym w poprzedniej części bracie Wandy Siemianowskiej, Józefie. Czynię to również dlatego, że choć nie zamieszkał on w Strzelnie, w którym osiadła jego rodzina, to bywał tutaj, a także pisywał do strzeleńskiego „Nadgoplanina“, publikowane na jego łamach artykuły i wiersze. Pięknie wspominał Józefa Siemianowskiego jego przyjaciel z dzieciństwa, brat rodzony Stanisława Przybyszewskiego, Leon Wawrzyniec Przybyszewski. Leon był postacią tragiczną, niechlubnie zapisaną w dziejach dwudziestolecia międzywojennego. Kilka lat po pogrzebie Stanisława, braciszek zmarłego, zdefraudował pieniądze zebrane ze składki publicznej na grobowiec brata. Prawdopodobnie w 1945 r. uciekł do Niemiec i tam wkrótce dokonał żywota.

Leon był chrześniakiem matki Józefa, Michaliny z Rygiewiczów Siemianowskiej i tak ten fakt wspominał:
Między rodziną Przybyszewskich a rodziną Siemianowskich istniała głęboka i serdeczna przyjaźń, czego dowodem chociażby to, że śp. Józefa Siemianowskiego podawała do chrztu w Górze matka nasza, Dorota, a piszącego te słowa niosła po raz pierwszy do kościoła matka śp. Siemianowskiego - Michalina, niewiasta ogromnych zalet serca i duszy.

W mojej pamięci zapisały się słowa wujka Mariana Strzeleckiego, wnuka Michaliny, który wspominając Leona Przybyszewskiego mówił, iż ów w trakcie pobierania nauk często słał listowne prośby do swojej matki chrzestnej, by ta wsparła finansowo jego dodatkowe korepetycje, i by tego faktu nie wyjawiała rodzicom. Michalina słała w tajemnicy regularnie wsparcie do czasu, kiedy dowiedziała się, że nicpoń pieniądze tracił na hulanki i swawole, zaniedbując naukę. Matka chrzestna szybko puściła w niepamięć podstęp chrześniaka, co niewątpliwie wynikło z opisanych wyżej jej ogromnych zalet serca i duszy.

 
Po śmierci Józefa Siemianowskiego, Leon na łamach „Gazety Powszechnej“ (1931, Nr 232) napisał: Onegdaj (5 października 1931 r. -M.P.) z rana zmarł po długich i bolesnych cierpieniach jeden z najbardziej zasłużonych dziennikarzy tutejszych, b. korespondent „Dziennika Poznańskiego“, jeden z tych, co przeszedł całą Golgotę cierpień i katuszy za czasów pruskich, śp. Józef Siemianowski. Był on synem tej samej ziemi, która wydala dwóch jemu współczesnych potentatów słowa, a zatem  Jana Kasprowicza i Stanisława Przybyszewskiego.

Józef urodził się 13 stycznia 1866 r. w Szarleju nad Gopłem, blisko Kruszwicy, gdzie ojciec jego dzierżawił majątek, należący do  śp. Józefa Kościelskiego. Pierwsze nauki Józef pobierał w szkole ludowej w Łojewie, oddalonym o 3 kilometry od Szarleja. Nauczycielem jego był Józef Przybyszewski, ojciec Stanisława i Leona, który widząc zamiłowanie do literatury polskiej dawał młodemu Józefowi do przeczytania wszystko, co miał w swej bogatej bibliotece, a zatem dzieła Kraszewskiego, Mickiewicza, Liebelta, Słowackiego, Cieszkowskiego itd., itd.
- Ja sam, jako 6-cioletni chłopak, dźwigałem niejednokrotnie na zlecenie ojca roczniki „Kłosów“ z Łojewa do Szarleja, a potem i do Arturowa, dokąd rodzice Józefa przenieśli się przed osiedleniem się na stałe w Strzelnie - wspominał Leon Przybyszewski.

Po ukończeniu szkoły powszechnej w Łojewie od 1876 r. Józef kontynuował naukę w gimnazjum inowrocławskim, gdzie poznał Jana Kasprowicza. Szkoły tej obaj ci zdolni uczniowie skończyć jednakże nie mogli z powodu trudności, stawianych im przez profesorów, zaciekłych hakatystów.

Józef Wakacje spędzał częściowo w domu Przybyszewskich, częściowo w uroczym
Arturowie, administrowanym przez ojca Mikołaja. Tam to, w Arturowie obcował całymi dniami z młodszym o kilka lat od siebie Stanisławem Przybyszewskim, tam też powstawały pierwsze utwory literackie i pierwsze wiersze, pisywane przez rywalizujących ze sobą uczniów gimnazjum w Inowrocławiu i Toruniu (Przybyszewski uczęszczał pierwotnie do gimnazjum w Toruniu). Po opuszczeniu gimnazjum - dzięki pomocy Józefa KościeIskiego - pełnił funkcję bibliotekarza w Kórniku, po czym wspólnie z Adamem Napieralskim rozpoczął praktykę dziennikarską u założyciela „Orędownika“ dr. Romana Szymańskiego. Z Poznania w 1898 r. przeniósł się na Górny Śląsk, gdzie był redaktorem „Dziennika Śląskiego“, a następnie „Katolika“. Jako dziennikarz wykazywał niepospolite zdolności publicystyczne i wielki patriotyzm, który porwał go w kierunku ruchu narodowo-polskiego, wynosząc na czołowe miejsce w akcji, zmierzającej do odprusaczenia Górnego Śląska. Józef Siemianowski kierowany nowymi hasłami patriotycznymi założył w 1903 r. w Gliwicach pismo codzienne „Głos Śląski“. Organ ten nie ustawał, mimo groźby policyjnych władz niemieckich, w nawoływaniu, aby Ślązacy uczyli dzieci swoje po polsku. Każda groźba niemiecka
wywoływała na łamach „Głosu Śląskiego“ nowe apele do walki o prawa polskich dzieci i o spolszczenie polskich dusz. Władze pruskie, doprowadzone uporem redaktora do ostateczności, osadziły go w więzieniu, w którym przesiedział przeszło 6 miesięcy o wodzie i chlebie.

O tym, co przeżywał w lochach niemieckich, pisał Siemianowski w kilku felietonach „Dziennika Poznańskiego“. Po opuszczeniu murów więziennych udał się do Krakowa, gdzie pracował w „Głosie Narodu“ i w „Nowej Reformie“. Później był redaktorem „Wielkopolanina“ w Poznaniu. Po odrodzeniu Polski pracował śp. Siemianowski pierwotnie w wydziale prasowym Naczelnej Rady Ludowej. Praca przygotowawcza przed plebiscytem
na Górnym Śląsku porwała go znowu na starą ziemię Piasta, gdzie piastował stanowisko redaktora naczelnego w wychodzącym w Katowicach „Polaku“. W redagowaniu gazety współpracował z Wojciechem Korfantym.




Po powrocie do Poznania od 1923 r. objął redakcję „Wiarusa Polskiego”, następnie pracował w „Gazecie Powszechnej”, a w ostatnich latach życia powrócił do „Orędownika”, gdzie prowadził dodatek tygodniowy „Ruch Robotniczy”. W ostatnich latach życia związał się ze Stronnictwem Narodowym, z ramienia tej partii wchodził w skład komitetów przygotowujących wybory do rad miejskich i sejmu. Józef Siemianowski był publicystą świetnie przygotowanym do pracy dziennikarskiej. Należał do plejady tych nielicznych w owym czasie dziennikarzy, którzy podejmowali pracę w zawodzie po gruntownym przygotowaniu i należytych studiach. Po śmierci Józefa Siemianowskiego, która nastąpiła 5 października 1931 r., tak oto wspominał zmarłego Leon Przybyszewski:
- Wyliczenie niepospolitych zasług zmarłego kolegi zajęłoby nam szpalty. Całe życie jego płynęło mu wśród ustawicznych borykań z trudnościami natury materialnej. Wszystko co miał, składał na ołtarzu Ojczyzny. Nie dano mu w zamian za to nawet tyle, żeby mógł wiązać koniec z końcem. Ostatnie lata były dlań bodaj najcięższe, całe miesiące bowiem zmagał się z ciężką chorobą -  astmą. Marzył, biedny, gdyśmy po raz ostatni gwarzyli przy cieple rozpromienionego słońca w ogrodzie ulubionej przezeń „Grandki“, że spisze, co wie, co pamięta o przeżyciach swoich z Janem Kasprowiczem i Stanisławem Przybyszewskim, że przeprowadzi walkę o zdjęcie anatemy, rzucanej tak niesprawiedliwie i niegodziwie przez pewien odłam ugrupowania politycznego w Wielkopolsce na wielkiego jego towarzysza z lat młodości, ułożonego przed kilku dniami do grobu w Górze - tymczasem śmierć nie ubłagana wydarła mu pióro z ręki i nie pozwoliła spełnić misji, której się w swym szlachetnym porywie chciał podjąć. A szkoda, wielka szkoda. Zmarły autor „Śniegu“ i „Złotego Runa“ - Stanisław Przybyszewski kochał śp. Józefa miłością bratnią i utrzymywał z nim do końca życia najbliższy kontakt. Ileż miałby zatem do powiedzenia ten schodzący dziś do grobu trzeci wielki syn nadgoplańskiej ziemi, zbyt mało znany i zbyt mało doceniany nawet przez tych, dla których targał swe zdrowie i życie. Z jarzma, w którego wprzęgła konieczność zarobkowania na chleb, nie wyzwolono go aż po ostatnie dni. Taki to już snąć los pisarza polskiego i polskiego publicysty. Teraz dopiero, ukołysany do wiecznego wypoczynku, dozna spokoju, którego tak pragnął, a którego mu życie nie dało.
Requicscat! Requiescat!

Józef Siemianowski pochowany został na starym cmentarzu św. Marcina w Poznaniu. Kondukt żałobny prowadził ks. infułat Józef Kłos, prepozyt Kapituły Metropolitalnej Poznańskiej, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego“. Przy wynoszeniu trumny z domu żałoby Chór Opery Poznańskiej śpiewał pieśń żałobną. Na trumnie złożono liczne wińce od rodziny, przyjaciół i organizacji. W kondukcie kroczyła żona Ludwika z Lubińskich z synami Janem i Mieczysławem, bracia Stanisław i Tadeusz, siostry Wanda i Helena, liczni członkowie rodziny, przyjaciele i pracownicy poszczególnych redakcji, członkowie stowarzyszeń i Rady Miejskiej…

środa, 24 czerwca 2020

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 89 Ulica Kościelna - cz. 5

Dom pod lipami i rodzina Sielianowskich.

Przechodząc skrzyżowanie ulic, Kościelnej z Magazynową zatrzymujemy się przed domem Siemianowskich. Z wyglądu zewnętrznego robi wrażenie bycia budowlą bezstylową.  Jednakże, gdy został wystawiony ok. 1880 r. prezentowała się bardziej okazale, a to dzięki eklektycznemu wystrojowi elewacji frontowej. Niestety, zdobne elementy dekoracyjne zostały usunięte w trakcie remontów. Współcześnie jest to budowla pięcioosiowa z lokalem użytkowym w części parterowej, centralnie umieszczonym wejściem głównym i wtórnie wybitym otworem drzwiowym w miejscu okna na osi piątej. Oznaczona numerem 7, wcześniej policyjnym 11, była ostatnim budynkiem po lewej stronie ulicy Kościelnej. Następna kamienica należąca do Konkiewiczów stała już na tzw. gruntach miejskich, zwanych od średniowiecza zamkiem, o czym więcej będzie w kolejnym artykule. Dom Siemianowskich położony jest wprost wlotu w ulicę Gimnazjalną (dawniej Szeroką) i był świadkiem walk powstańczych 2 stycznia 1919 r., toczących się w drugim końcu ulicy, przy Vereinhausie - domu stowarzyszeń niemieckich.

Właściciel kamieniczki Mikołaj Siemianowski był osobą wielce zasłużoną i o niezłomnym duchu patriotycznym. Również taką osobą była jego małżonka Michalina oraz dzieci, a szczególnie syn Józef i córka Wanda. Były to osoby wielce zasłużone dla polskości, zatem i im poświęcę więcej uwagi. Przedtem dodam jeszcze, ze dziś dom ten należy do państwa Luberdów, Haliny i Kazimierza. Pani Halina dzierży go po rodzicach, Adamie i Zofii Noakach. W czasie PRL-u mieścił się w domu tym słynny sklep rybny, który w pamięci wielu mieszkańców utkwił, jako ten jedyny, w którym można było przed wigilią nabyć żywego karpia. Dziś w tym miejscu znajduje się studio kosmetyki pielęgnacyjnej.

Dzisiaj proponuję państwu opowieść, która ukazała się w formie artykułu mojego autorstwa w „Roczniku Wielkopolskiego Towarzystwa Genealogicznego »Gniazdo« 2009“ pt. O kobiecie wyzwolonej, jej wielkim sercu i organicznikowskich działaniach. Opowiadam w nim o mieszkance tego domu, Wandzie Siemianowskiej i jej rodzinie. Dawno, bardzo dawno temu mój wujek Marian Strzelecki, siostrzeniec bohaterki w listach z dalekiej Sarzyny opisał mi historię rodziny, a dopełniły ją opowieści mojej mamy Ireny Przybylskiej, szwagierki wujka Mariana. Zapraszam do lektury.

Wanda Siemianowska w młodym wieku
W mojej rodzinie, kiedy mówiło się o płci pięknej zawsze przywoływano ciotkę Wandę - strażniczkę cnót wszelakich. Tak czyniła moja mama, tak czynił wujek Marian. Oboje znali ją dobrze, mnie nie było pisane poznać znamienitej ciotki, gdyż zmarła na rok przed moim urodzeniem. Kiedy byłem już w sile młodzieńczego wieku i owładnęła mną pasja poznawania dziejów mego rodu, poprosiłem wujka, by spisał wszystko, co w jego pamięci o ciotce się zachowało. Sukcesywnie w latach 80-tych minionego stulecia, co miesiąc trafiały do mych rąk listy z odległego Podkarpacia pisane na przemian ręką krewniaka lub wystukiwane na maszynie, w których zawarte zostały najważniejsze momenty z dziejów rodziny, Siemianowskich. W sumie otrzymałem 36 listów, z nich jeden pięciostronicowy drobno zapisany pismem maszynowym. Wszystko to, połączone z przekazami mej mamy, złożyłoby się na spore opowiadanie, ale ja dzisiaj pragnę przybliżyć w fragmentach obrazek biograficzny pięknej kobiety i jej pasje życiowe.



Na początku nieco o korzeniach krewniaczki Wandy. Otóż, Siemianowscy z Kujaw wyszli z wielkopolskiego Siemianowa, wsi leżącej w powiecie gnieźnieńskim, w gminie Łubowo. Stąd na przełomie XV/XVI w. przenieśli się do województwa rawskiego leżącego na pograniczu mazowiecko-wielkopolskim. Tutaj we wsi Kłonowiec w powiecie gostyńskim w 1626 r. znajdujemy braci Jakuba i Seweryna Siemianowskich herbu Grzymała. Stąd rozproszyli się po Wielkopolsce i osiedlili się m.in. wokół Inowrocławia, szczególnie w parafiach: Jaksice i Góra.

Z jak zacnej rodziny pochodziła Wanda, wystarczy przywołać losy jej rodziców, o których sam Stanisław Przybyszewski w Moich Współczesnych tak oto napisał:
Zarządcą Szarleja był przez długi szereg lat niezmiernie zacny człowiek, powstaniec z 1863 r. Mikołaj Siemianowski, a mógł się poszczycić nie byle, jaką towarzyszką swego życia. Pani Michalina nie posiadała wprawdzie głębszego wykształcenia, ale w zamian za to prawdziwą kulturę serca i współczującą, we wszystko wnikającą intuicję. Z głębokim wzruszeniem wspominam tę piękną postać, a nie wiem, dlaczego ile razy ją wspomnę przypomina mi się matka Szopena, Justyna Krzyżanowska.


Michalina z Rygiewiczów poślubiła Mikołaja w 1865 r., gdy ten wrócił z rocznej odsiadki w słynnym berlińskim Moabicie. Oboje czynnie zaangażowali się w powstaniu styczniowym. Ona była łączniczką między lazaretem powstańczym w Strzelnie a dworem szarlejskim oraz sztabem pułkownika Wincentego Raczkowskiego, stacjonującym w majątku Karczyn. W nim też został aresztowany za udział w powstaniu Mikołaj, osądzony i skazany. Z tej miłości, która zakiełkowała w czasie powstania, zrodziło się małżonkom dziewięcioro dzieci. Dwoje z nich szczególną odegrało rolę w dziejach: prowincjonalnego Strzelna - Wanda, Górnego Śląska i Poznania - Józef.

Nasza bohaterka Wanda Maria, urodą swą podobna matce, na świat przyszła 14 lipca 1874 r. w dworku zarządcy majętnością Szarlej, Mikołaja, który w owym czasie zarządzał dobrami imć Augustyna Kościelskiego, rozciągającymi się po wschodniej stronie Gopła. Oboje panowie walczyli w potyczkach powstańczych, oboje też stali się dozgonnymi przyjaciółmi, dowodem czego było danie Mikołajowi - po jego przejściu na emeryturę - w dożywotnią dzierżawę folwarku Arturowo koło Karczyna. W atmosferze patriotyzmu i tęsknoty za wolną ojczyzną upływały Wandzie lata dzieciństwa i młodości, wywierając wpływ na jej całe późniejsze życie. Rodzice zaprzyjaźnili się z osiadłą w pobliskim Łojewie rodziną nauczyciela miejscowej szkoły ludowej, Józefa Przybyszewskim. Przyjaźń ta przelała się również na dzieci, szczególnie Wandę i Józefa, z jednej strony oraz Stanisława i Józefa - z drugiej.

Pod koniec lat 80-tych XIX w. Siemianowscy przenieśli się do Strzelna, naówczas miasta powiatowego. Tutaj rodzice zakupili przy ul. Kościelnej dom, zwany „Domem pod lipą“ i zamieszkali w nim korzystając z dobrodziejstwa emerytury. Mikołaj otworzył kancelarię doradczo-korespondencyjną. Młodsze rodzeństwo Wandy zdobywało umiejętności kupieckie, zaś ona sama uczyła się krawiectwa, kapelusznictwa oraz kupiectwa. Swą wiedzę pogłębiała w Poznaniu uzyskując dogłębne wykształcenie, jako marszandka. Z czasem rodzeństwo usamodzielniło się, natomiast Wanda pozostała przy rodzicach.


Tuż po 1897 r. otworzyła w Rynku, w lokalu zajmowanym później przez aptekę „Pod orłem“, własną działalność gospodarczą w zakresie handlu towarami krótkimi, galanterii damskiej i kapelusznictwa. O znaczeniu i prężności firmy prowadzonej przez Wandę niech zaświadczy fakt wizyty w tym zakładzie samego nadprezydenta prowincji poznańskiej Hugona von Wilamowitz-Moellendorffa, który „zakład“ ten uznał za wzór dla tego typu placówek, jaki powinni prowadzić Niemcy a nie Polacy. Z wizyty dygnitarza zachowała się barwna relacja spisana ręką ciotki Wandy.

Uzyskawszy względnie dobrą pozycję materialną, uczestniczyła w szeroko pojętej działalności społecznej, którą łączyła z niesieniem pomocy materialnej licznej rodzinie, prześladowanej za działalność patriotyczną przez zaborcę. Przykładem jej postawy pro rodzinnej może być brat Józef (1866-1931), związany Z Górnym Śląskiem i Poznaniem, działacz narodowy, wydawca „Głosu Śląskiego“, redaktor „Kuriera Poznańskiego“, współredaktor bytomskiego „Katolika“, kandydat z listy polskiej do sejmu pruskiego, którego rodzinę hojnym groszem wspierała. Szczególnie wówczas, kiedy Józefa aresztowano za bezkompromisowe toczenie walki o polskość Śląska. Otoczyła opieką również dzieci drugiego brata, któremu wojskowy „dryl pruski“ zrujnował zdrowie i spowodował jego przedwczesną śmierć. Ratując na zdrowiu, jak też przed germanizacją w zniemczonej Bydgoszczy, objęła troje bratanków swoją bezpośrednią opieką. Kiedy z kolei zmarł szwagier Stanisław Strzelecki, pod swe skrzydła przyjęła siostrę Helenę z pięciorgiem małych dzieci.

Przez 15 lat sprawowała w Strzelnie funkcję społecznej bibliotekarki w Towarzystwie Przemysłowców, a następnie w Towarzystwie Czytelni Ludowych (TCL). Uczyła pisać i czytać po polsku osoby w tym względzie zaniedbane, udzielała się przy tym w niesieniu pomocy charytatywnej organizowanej przez Kościół i polskie organizacje społeczno-gospodarcze. Jej szczególna skromność przejawiała się w upodobaniu rzeczy małych, z których, jak sama mówiła - najbardziej ceniła sobie wyróżnienie, jakie otrzymała w 1917 r. z rąk ks. Bolesława Jaśkowskiego, patrona Towarzystwa Przemysłowców w Strzelnie, w postaci tomiku „Złotych myśli“ Henryka Sienkiewicza. Już później, w latach powojennych powtarzała, że najbardziej ze wszystkich wyróżnień ceni sobie ten tomik z wpisem zamordowanego przez hitlerowców, ks. Jaśkowskiego, wikariusza strzeleńskiego oraz późniejszego proboszcza i kanonika w Inowrocławiu. Społeczne uznanie, za całokształt patriotyczno-obywatelskiej działalności, znalazło swój wyraz w wybraniu jej posłem do Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu w 1918 r. Pośród reprezentantami wysokiej izby Wanda Siemianowska, jako jedna z nielicznych pań, wyróżniała się w swej profesji mianem „kobiety pracującej“.

Siedzą druga od lewej Wanda Siemianowska, ks. prałat Ignacy Czechowski i ks. Franciszek Wasiela w asyście Młodych Polek.
Z chwilą wybuchu Powstania Wielkopolskiego włączyła się natychmiast w jego nurt, niosąc wzorem rodziców pomoc rannym uczestnikom walk niepodległościowych. Również i ich rodzinom, jak i rodzinom poległych powstańców. Wyzwolenie Strzelna 2 stycznia 1919 r. przeżyła najradośniej. Ostrzelany w wyniku działań powstańczych dom rodzinny przyozdobiła ręcznie haftowanymi, u schyłku okresu zaborów, sztandarami, na których czerwonym tle lśniły srebrno-białe orły. Te symbole miłości ku wolnej ojczyźnie i nie wzruszonej wiary w jej szybkie wyzwolenie, zniszczone zostały później przez okupanta niemieckiego. Ale to temat na odrębną opowieść.


Już w wolnej Polsce, nie bacząc na swój wiek, kontynuowała pracę społeczną, zwłaszcza w Związku Obrony Kresów Zachodnich, organizując kolonie dla polskich dzieci z Niemiec. Przez wiele lat, jako przewodnicząca stała na czele Narodowej Organizacji Kobiet - ugrupowania politycznego o charakterze narodowo-katolickim. W kwietniu 1939 r. za długoletnią działalność społeczną nadano jej członkostwo honorowe tejże organizacji. Uczestniczyła w oficjalnej delegacji powiatu w pogrzebie znanego jej z dzieciństwa i bliskiego rodzinie, Stanisława Przybyszewskiego w Górze. Brała udział w uroczystości przekazania Wojsku Polskiemu w Inowrocławiu broni ufundowanej przez społeczeństwo polskie. Jej postawa opozycyjna do rządów majowych była powodem, że dopiero 1 października 1938 r., z okazji zbliżającej się rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego, odznaczona została za działalność niepodległościową Srebrnym Krzyżem Zasługi. Wcześniej uhonorowana została przez papieża Piusa XI dyplomem i papieskim Krzyżem Pro Ecclesia et Pontifice za całokształt pracy na rzecz Kościoła. W okresie międzywojennym była patronką wielu organizacji społecznych i stowarzyszeń katolickich, spośród których szczególnie upodobała sobie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej „Młode Polki“. Była bliską współpracowniczką ks. prałata Ignacego Czechowskiego w organizowaniu i niesieniu pomocy ubogim w ramach działalności charytatywnej parafii strzeleńskiej. Przewodniczyła Stowarzyszeniu Pań Różańcowych.


Pod koniec lat trzydziestych schorowana i pozostająca na utrzymaniu siostrzeńca Mariana Strzeleckiego, była zawsze przykładem bezinteresownego patriotyzmu. Załamanie się państwowości polskiej i okres upokarzającej okupacji przeżyła Wanda Siemianowska głęboko, zawsze jednak z godnością właściwą doświadczonej w walce z naporem germanizacyjnym, Polce. Temu okresowi w jej życiu poświęcę odrębny artykuł. Zmarła 11 kwietnia 1951 r. i spoczęła w kwaterze rodzinnej na starej strzeleńskiej nekropolii.

wtorek, 23 czerwca 2020

Byście nie zapomnieli…



Dzisiaj minie siedemnasty dzień postu blogowego, czyli nie publikowania artykułów. Wytłumaczenie może być tylko jedno - brak czasu. Właśnie skończyłem pisanie tekstu do albumu Strzelno to jest wielka rzecz. Na tydzień czasu odkładam go, by przeszedł kwarantannę i wrócę znowu do niego, by go dopieścić i wygłaskać.   

W międzyczasie pisania, w dni pogodne we wczesnych godzinach rannych i późnymi popołudniami było wiele wyjazdów w teren, spacerów po mieście - w towarzystwie Heliodora i Jana i robienie zdjęć. W tej pracy wspomaga nas Paweł dokumentujący przyrodę naszych lasów i ich otoczenie. To on robi zdjęcia z drona, posiadając stosowne uprawnienia i licencje. Obrazy mają wypełnić większość z 80 % pojemności albumu i stanowić niejako tło do tych starych widoków miasta i poszczególnych wsi. Pogoda niesprzyjająca utrwalaniu obrazów, deszcz, nieodpowiednie nasłonecznienie, dni pochmurne sprawiły, że mamy opóźnienie. Na dobitkę, ograniczenia wprowadzone pandemicznymi przepisami ostro wyhamowały nasz pęd ku finałowi. Ale jak to już przed nami mądrzejsi powiedzieli, czas nie tylko goni, czas pozwala nadrabiać zaległości. Warunek jest jeden, trzeba go mieć, by w odpowiednim momencie zawiesić wiechę.


Przemierzając zaułki naszego miasta, docierając do licznych miejscowości, wsi, przysiółków i miejsc szczególnych, o większej i nieco skromniejszej urodzie potwierdzam moje dawne spostrzeżenia - Strzelno zasługuje na więcej niż możemy dać. Przy tej okazji spostrzeżenie to mogę odnieść do wielu ludzi napotkanych podczas tej naszej peregrynacji - oni też zasługują na więcej niż dostają… Co nas cieszy, to, to, że są jeszcze pasjonaci, którzy robią wiele dla otoczenia, podają pomocną dłoń, podpowiadają, mobilizują i świecąc przykładem, zaprzęgając się do ciężkiej, niekiedy niedocenianej pracy na rzecz swoich maleńkich ojczyzn.

Nie ma na świecie rzeczy brzydkich. Określenie to powstało z nygustwa, czyli z niechęci do wysiłku. To człowiek swoją pracą może wpłynąć na każdy przedmiot, skrawek ziemi, otoczenie, dom, zagrodę, ulicę, wieś, miasto, by uczynić je przyjaznymi oku. Wystarczy wyjść poza zaścianek, podejrzeć u innych i podobający się obraz przenieść do swojego otoczenia. Po prostu zaprowadzić ład u siebie. Przykładów takiego pozytywnego działanie w naszych środowiskach jest wiele. To cieszy, to nastraja pozytywnie, bo to w końcu służy nam wszystkim. Tak więc, dostrzegając cokolwiek, co zakłóca nasze względne pojęcie piękna sprawmy swoim postępowaniem i zachowaniem, by to odmienić, by swoim czarodziejskim zachowaniem - pracą wyczarować obraz przyjazny naszemu oku.

Foto.: Heliodor Ruciński