niedziela, 19 maja 2019

PTTK zaprasza - Piknik rodzinny



środa, 15 maja 2019

Lwy z Woli Kożuszkowej

Tadeusz Pętkowski (brat Jana) z Simbo Cymbałem) i Lady.

Temat lwów z Woli Kożuszkowej gmina Jeziora Wielkie drążyłem przez wiele lat. Po raz pierwszy dowiedziałem się o tych egzotycznych zwierzętach z opowieści mojej mamy, która z kolei dowiedziała się o nich z opowiadań mego ojca. Niestety, ja nie zdążyłem zapytać się rodzica o „bestyje”, gdyż zmarł jak miałem 14 lat. Później w moich kontaktach z tym terenem wspominali o nich mieszkańcy Woli Kożuszkowej i Kuśnierza, a wspomnienia te były lakoniczne i do końca nie wyjaśniały tematu. Przed kilku laty na forum WTG „Gniazdo” skreśliłem kilka zdań o lwie nawiązując do maminej opowieści. Niestety wkradły się wówczas błędy, co do imienia właściciela i majątku. Wymieniłem Władysława Izydora Pętkowskiego i Kuśnierz, a chodziło o jego syna Jana i majątek Wolę Kożuszkową, które zresztą stanowiły jedno dominium. Dotychczasowe opowieści i bajania o owych lwach znalazły potwierdzenie źródłowe. Otóż, przed siedmioma laty trafiłem na dwa artykułu ze zdjęciami, z których jeden znalazł się w prasie przedwojennej, zaś drugi w prasie emigracyjnej. Oba są tego samego autora, mianowicie Aleksandra Janta-Połczyńskiego. A sam Jan Pętkowski to znana postać w przedwojennych kręgach łowieckich Wielkopolski.


Ów przedwojenny artykuł nosi znamienity tytuł: Lwy na wsi polskiej. Sam autor na wstępie próbuje wyjaśnić, że zobaczyć lwy to nie żadna przesada, gdyż można je oglądać w zwierzyńcach, czyli ZOO i w cyrkach. Ale na wsi polskiej, na Kujawach, w województwie poznańskim to coś niesamowitego, do tego spacerujące beztrosko i swobodnie. Autor załączył do artykułu kilka zdjęć z owymi „bestyjami” i już na wstępie zadał czytelnikom pytanie: Przyglądacie się podejrzliwie i mrugając porozumiewawczo, powiecie: -Hm... dobre. Przez kratę, co? Albo wypchane?

W dalszej części artykułu autor próbuje wyjaśnić, że trzymanie dzikiej zwierzyny to nic nadzwyczajnego, gdyż każde dzikie zwierzę z czasem przywyknie do człowieka i pozwala się oswoić. Uznaje, że jest to tradycyjne zamiłowanie i nie było przecież dworu wiejskiego, żeby nie trzymano w jego otoczeniu - parku sarny, jelenia, żurawi, albo zgoła niedźwiedzi, dzików czy wilków. Dla przykładu podaje wydrę Imć Pana Paska, uzasadniając, że wszystkie wymienione zwierzęta żyją w naszym klimacie i u nas zostały schwytane. Ale lwy? Chyba to jakiś kawał?

Aleksander Janta-Połczyński z lwem w parku przydworskim w Woli Kożuszkowej.
 Dalej czytamy, że: Pod polskim niebem, w pewnym majątku na Kujawach żyją dzicy przybysze spod zwrotnika. Zdrowiem się cieszą świetnym i swobodą, że trudno lepiej. Przywiózł je – dwa maleńkie kociaki, dziś już potężnie zapowiadające się bestie – pan Jan Pętkowski, ich obecny właściciel, znakomity myśliwy i podróżnik. Z dalszej opowieści dowiadujemy się, że autor artykułu odwiedził pana Jana i jego „kociaki” w Woli Kożuszkowej i tam na miejscu dowiedział się wszystkiego o lwach. Otóż owe dwa lwy pana Pętkowskiego przyszły na świat w okolicach góry Kilimandżaro na rozległej równinie Serengeti w Afryce Wschodniej, obecnej Tanzanii. Było to w 1928 r. Tydzień zaledwie liczyły życia, gdy wpadły w czarne łapy murzyna, by od tej chwili towarzyszyć wyprawie pana Jana Pętkowskiego, budząc wszędzie, zwłaszcza w czasie powrotu, zrozumiałą sensację. Lwy są dwa. On otrzyma oryginalne imię murzyńskie Simbo, nieletnia lwica natomiast nazywa się po europejsku – Lady.

Zamieszkały na wsi. Towarzyszka ich nieodstępna, srebrnowłosa małpa, nie przetrwała ostrej zimy, którą lwy zniosły doskonale, zamknięte w budynku gospodarczym. Urosły od czasu przyjazdu tak bardzo, że są dziś nie do poznania. Simbo tylko zmienił imię – spolszczyła murzyńską nazwę wieś polska. Tutejsi ludzie nie wołają go inaczej, jak Cymbał! Zresztą są łagodne, lew nawet milszy niż lwica, to też we wsi cieszy się ogólną sympatią. Chodzi swobodnie po ogrodzie, wychodzą często w pole, na łańcuchu wprawdzie, ale poza ogród, gdzieś blisko i bez uwięzi, z panem i jednym psem, którego respektują. Jest to niewielki, ale bardzo zły wilk, wabi się Kubek. Ogrodniczki, chłopcy stajenni, cała służba żyje z lwami w największej przyjaźni. Syn urzędnika gospodarczego jeździ na nim „konno”.

Piękna Lady jest przymilna jak kociak.
 Gorzej bywało, gdy zjawił się obcy, nie mający wiedzy o egzotycznych mieszkańcach folwarku. Często bywało, że ledwo przekroczył ktoś bramę, lwy długimi kocimi skokami dopadały gościa i próbowały zaprzyjaźnić się z nim, oczywiście w formie zabawy. Gdy zaś ów na ich widok uciekał, a te go zauważyły, puszczały się za nim. Zaś dopadłszy, chcąc się bawić wywoływały u gościa napad krzyku i grozy, a przy tym ogrom strachu. Autor artykułu twierdził, że zwierzęta były najzupełniej nieszkodliwe podczas tych spotkań. Autentycznie lwów bali się zapędzający w tamte strony z pobliskiej Kongresówki chałaciarze. Informowali się oni wzajemnie o „bestyjach” i wielkim łukiem omijali Wolę Kożuszkową, to „gniazdo zbójców i drapieżników w cywilizowanym kraju”.

Przygodę z lwami przeżył i sam autor artykułu, który napisał: Poznałem lwy, jako się rzeko, niedawno. Leżały pięknie na trawniku, mruczeć poczęły chrapliwie, gdyśmy się do nich zbliżyli. Nie jest to zbyt zachęcające dla niewtajemniczonych. Przekonuję się jednak natychmiast, że pomruk jest ten objawem najwyższego zadowolenia, Lwy łaszą się jak koty, próbują skoczyć na ramiona, rozdziawiając paszczęki, pełne groźnych kłów.

Simbo, czy raczej Cymbał, wygląda groźnie, nikomu jednak nie uczynił krzywdy?
 Gramy w tenisa. Lew w zabawnych podskokach goni piłki. Po chwili zabiera się i znika w zaroślach ogrodu. Aparat mój którym zrobiłem kilka zdjęć, w futerale skórzanym leżał przed chwilą jeszcze przy placu. Na próżno się za nim rozglądałem. Przepadł. Chłopiec zbierający piłki wyjaśnia sprawę. Cymbał uciekł z jakimiś „rzemieniami” w pysku. Po krótkim poszukiwaniu odbieramy lwu futerał z aparatem, którym bawił się zupełnie nieszkodliwie. Kto by przypuszczał? Młode to co prawda, ale potężnie wyrośnięte zwierzęta pożerają tygodniowo przeszło cetnar surowego mięsa – o zgrozo!!! Ale trudno przecież żywić je kaszą, albo kartoflami.

Autor kończy artykuł stwierdzeniem, że dziwnie to wszystko wygląda. Afrykański zwierz na tle bujnej, wiosennej zieleni wsi polskiej. Raczej wszyscy przywykli do widoku tych zwierząt za kratami ogrodu zoologicznego. Choć uległ człowiekowi, żyje tutaj wesoło i swobodnie, choć inaczej niż w swej ojczyźnie, gdzie postrzegany jest o wiele wspanialej, godny królewskiego miana.

Kilkadziesiąt lat później, bo w 1974 r. w emigracyjnych londyńskich Wiadomościach znajdujemy kolejny artykuł tego samego autora, wspominający przedwojenną sielankę dworską. Aleksander Janta-Połczyński nieco uzupełnia przedwojenny artykuł opisując szczegółowo perypetie celne Jana Pętkowskiego z przewozem lwów. Pisze o sensacji jaką wywoływała przed wojną hodowla lwiej pary na wsi kujawskiej, w ogromnym parku majątku Wola Kożuszkowa. Przywóz lwów do kraju przeszedł po całej przedwojennej Polsce głośnym echem, odbijając się tu i ówdzie, a szczególnie w kręgach ziemiańskich. Celnicy nie znaleźli w przepisach ani słowa o wwozie do kraju lwów. Postanowili je wobec tego zatrzymać na granicy – do wyjaśnienia. Jaś, któremu nigdy nie brakowało konceptu, obruszył się na ten nonsens biurokratyczny i zaaplikował celnikom argument, z którego nie łatwo im było się pozbierać. Powiedział mianowicie, że lewki są darem Polonii afrykańskiej dla marszałka Piłsudskiego i że ktokolwiek naraziłby je na najmniejszą szkodę, czy chorobę, odpowiadać będzie przed Marszałkiem. Nie mógł się w rezultacie opędzić prośbom, aby swoje lwy zabrał, bo nikt tu nie wie naprawdę, jak się z nimi obchodzić.

Lwica Lady.
 Już na zakończenie autor pisze, że dowiedział się potem, że odkąd lwy zaczęły rosnąć i dojrzewać nie można było nastarczyć dla nich mięsa, ani zapobiec wypadkom, jakie groziły przy konfrontacji przypadkowych ludzi z lwami na wsi kujawskiej. Trzeba było w rezultacie oddać je do zoologu w Poznaniu.

U Władysława Janta-Połczyńskiego, krewnego redaktora Aleksandra, znajdujemy również wątek lwów z Woli Kożuszkowej. Władysław był ziemianinem i twórcą łowiectwa wielkopolskiego oraz znakomitym myśliwym. Jak tylko dowiedział się o lwach na wsi kujawskiej przybył do Woli Kożuszkowej, by zobaczyć je na własne oczy. Podczas niewinnej zabawy z Simbo został nieszczęśliwie drapnięty jego pazurem. Wypadek ten pozostawił trwały ślad w postaci nieznacznego przykurczu ramienia. Później, kiedy lwy znalazły się w poznańskim ZOO, za każdym razem kiedy gościł w stolicy Wielkopolski odwiedzał zwierzęta i nawet był wpuszczany przez dozorcę do ich klatki.

Ochmistrzyni dworska z Kuśnierza Maria Luwańska z lwicą Lady.
 Ten lwi kujawski wątek służył w powojennej socrealistycznej rzeczywistości, jako przykład do ukazywania nagannego postępowania ziemian – pańskie lwy żarły mięso a służba brukiew, głosili miejscowi ideolodzy. Mało tego, głoszono, co w części było prawdą, by odbyć owe safari pan Jan Pętkowski sprzedawał zboże na pniu i nie czekając za żniwami, udawał się hajda ku afrykańskim sawannom. Przemilczano zaś całkowicie jego piękną działalność w czasie II wojny światowej, kiedy to wspólnie z Maurycym Potockim z Jabłonny niósł pomoc tysiącom Żydów i Polaków. Ale to już materiał na kolejną opowieść o ziemiańskiej rodzinie Pętkowskich z Kujaw, z powiatu strzeleńskiego i ówczesnego województwa poznańskiego.

Dodam, że 6 listopada 2012 r. artykuł ukazał się na starym i nieistniejącym już blogu Strzelno moje miasto (cz. 3). Link do niego przyozdobiony zdjęciem został umieszczony przez redakcję Wirtualnej Polski na stronie głównej portalu. Spowodowało to, że wszyscy spragnieni ciekawostek z łatwością mogli dotrzeć do artykułu i zapoznać się z jego treścią. Przez dwa dni kilkadziesiąt tysięcy internautów wpadło wirtualnie do mojego Strzelna i poznało niezwykłą i prawdziwą historię kujawskich lwów. Takiej „okupacji” mój blog jeszcze nigdy nie przeżył. Wątek z lwami został również opublikowany w "Gazecie Pomorskiej" i "Zachodnim Poradniku Łowieckim". Był to temat roku.           

wtorek, 14 maja 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 39 Rynek - cz. 36


Ludwik Lippmann pod koniec funkcjonowania gminy żydowskiej w Strzelnie został, obok brata Leo, wybrany do jej zarządu, lecz wkrótce (1932 r.) została ona zlikwidowana i przyłączona, podobnie jak wiele okolicznych gmin do gminy inowrocławskiej. Zbożowiec Lippmann miał córkę: Teę oraz syna Maksa [Max Moshe]. O dalszych losach Maksa i pozostałych Żydów strzeleńskich do chwili ich zagłady, a także o rzezaku, szkole talmudycznej, synagodze, kirkucie i o Teii, siostrze Maksa, a żonie Marcina Baschwitza z ul. Powstania Wielkopolskiego, przy okazji spacerku pozostałymi ulicami miasta.


W czasie okupacji sklep i mieszkanie po Leo Lippmannie zagrabił Niemiec Schulz i prowadził w nim działalność handlową. Natomiast po zakończeniu działań wojennych wiosną 1945 r. sklep żelaza przydzielony został odpłatnie przez administrację powiatową, jako tzw. mienie poniemieckie, odrodzonej spółdzielni rolniczo-handlowej „Rolnik Kujawski" [późniejszy GS „SCh"]. Kontynuowano tutaj branże: wyroby z żelaza i stali oraz artykuły gospodarstwa domowego; później na kondygnacji balkonowej uruchomiono branżę odzieżową. Sklep ten przetrwał pod szyldem GS, a w końcowym okresie Spółdzielni Zaopatrzenia i Zbytu, w tychże branżach do końca XX w.

Rolniczy Dom Towarowy GS "SCh". Okno wystawowe w dniach obchodów 750-lecia nadania Strzelnu praw miejskich.
Postacią, wręcz legendarną, związaną z tym miejscem był sprzedawca, Michał Dziadura. Początkowo mieszkał on w Stodólnie i gdzieś na przełomie lat 70. i 80. minionego stulecia przeniósł się do Strzelna. Poza handlem znany był jako wytrawny hodowca róż. Stało się, iż plantacja z roku na rok rozrastała się, a do tego nadarzyła się okazja powiększenia jej poprzez zakup gminnego gruntu. Pan Michał złożył w miejscowym urzędzie stosowny wniosek i przeprowadził rozmowy celem sfinalizowania transakcji. Jednakże trafił na przeszkodę. By „gmina" mogła sprzedać ziemię, musiała uzyskać akceptację mieszkańców wsi. W międzyczasie osobie, która decydowała o sprawach rolnych w urzędzie, pękł piec od centralnego ogrzewania, a że był to towar ze wszech miar deficytowy, należało po zapisaniu się na stosowną listę kilka miesięcy czekać. Zima za pasem, w związku z tym urzędnik pobiegł do sklepu pana Michała z błagalną petycją, by ten coś zrobił w kwestii otrzymania nowego pieca. Tu muszę zdradzić tajemnicę, że pan Michał należał do osób, dla których nie było rzeczy niemożliwych w ówczesnym kartkowo-rozdzielczym systemie zaopatrywania ludności w towary. Miał on takie wejścia w hurtowniach, że niemożliwe stawało się dla niego przysłowiową pestką. Zawdzięczał to swoim różom, których całe naręcze trafiały do pań wypisujących zlecenia i żon dyrektorów hurtowni. Zaś część męska rozdzielaczy i decydentów karmiona była przez niego przepastnymi zapasami jego niewysychającego źródełka piwnicznego.
Kiedy urzędnik poprosił go o pomoc, ten rzekł do niego:
-będzie ziemia, będzie piec.
-Ale panie Michale zima biegnie ku nam, a zebranie za miesiąc - odpowiada urzędnik.
-Co do tak wysokiego urzędnika zwołać zebranie za tydzień, kiedy ja nazajutrz jadę po jego piec - odparł sklepowy.
I stało się, że po dwóch dniach piec trafił na zaplecze magazynowe Erdetu, jak w skrócie nazywano Rolniczy Dom Towarowy. Wiadomość ta dotarła do urzędnika i ten w tri miga dotarł do sklepu i już od drzwi radośnie anonsował:
-Słyszałem panie Michale, że jest piec - ten zaś podstępnie mu odpowiedział - a i owszem, ale bez przepustnicy, którą pojutrze mają dowieść. A zebranie w sprawie mego gruntu to, kiedy? -dodał od niechcenia sprzedawca.
-Jutro panie Michale, jutro - to dobrze, bo komplet będzie pojutrze - dodał pan Michał.
I stało się, że zebranie sprzeciwiło się sprzedaży ziemi Dziadurze, uzasadniając odmowę, iż ma on dosyć dochodów, że więcej to mu nie trzeba.
Nazajutrz wiadomość o odmownym potraktowaniu jego wniosku dotarła do sklepu. Tuż po niej zjawił się urzędnik z zapytaniem:
-I co komplet do mego pieca dotarł - a dotarł, tylko nie do pańskiego jeno Józkowego, który wszystko przed godziną zabrał i uczciwie za to zapłacił - rzekł spokojnie sprzedawca.
Urzędnik nie wytrzymał i wrzasnął - przecież to był mój piec! - tak jak moja była ziemia, niema ziemi to i niema pieca - nerwowo warknął pan Michał.
Urzędnik wybiegł ze sklepu i pobiegł ze skargą do prezesa. Ten z kolei spokojnie go wysłuchał i posłał rewidenta, by ten sprawdził, co jest na rzeczy. Rewident po godzinie wrócił i pokazał prezesowi zeszyt z wpisem Józka „X" na pierwszym miejscu i uwagą, że dziś piec otrzymał i urzędnika na 39 miejscu z możliwością otrzymania pieca za 3 lata.

Wnętrze Rolniczego Domu Towarowego. Stoisko po lewej stronie od wejścia głównego -AGD i motoryzacyjne.
Inna anegdota nawiązuje do czasów, kiedy prezesem GS-u był znakomity jego gospodarz Stanisław Maniecki.
Otóż, przyszedł do prezesa rolnik ze skargą, iż sklepowy Dziadura odmówił obsługi, gdyż towar, który on chce nabyć znajduje się w kościele [poewangelickiej świątyni, która znajdowała się na środku rynku i stanowiła zaplecze magazynowe stoiska Dziadury], a on jest zmęczony. Prezes przedzwonił do sklepowego i nakazał mu natychmiastową obsługę rolnika. Oboje, rolnik i prezes udali się do kościoła. Był on już otwarty i pierwszy do środka wszedł rolnik. Zauważył go pan Michał i ryknął:
-A prezes Maniecka to, co sobie uważa, że Michał ma w dupie wiertolot i bedzie po kostiele latał niczym halichopter! Niech sobie prezes śmige zamontuje i lata, wtedy zobaczy jak trudno być sprzedawcą.
W trakcie wypowiadania tych słów w kościele-magazynie zjawił się prezes Maniecki i mimo woli usłyszał co Michał wygaduje pod jego adresem. Głośno chrząkając rzekł:
- Michale! Co to każecie prezesowi zamontować? No powtórzcie, co, bo niedosłyszałem? - na co przestraszony sprzedawca potulnie odpowiedział - e tam panie prezes, to nie ja mówił, to moje nerwy, które od rana mną szarpią.
- Pewnie żeście Michale ich nie posmarowali - rzecze do niego prezes - ano nie, bo „Bar" te nieroby malarze od zeszłego tygodnia malują.
Gwoli wyjaśnienia, pan Michał zawsze z rana przed otwarciem sklepu wchodził do „Baru" w Rynku pod „Trójką", gdzie oczekiwała na niego „setka", w południe druga „setka", po południu trzecia „setka" i po zamknięciu sklepu czwarta „setka". Kiedy tego rytuału nie dopiął, był bardzo nerwowy.

Po roku 2000 i zlikwidowaniu Spółdzielni Zaopatrzenia i Zbytu sklep został wynajęty na działalność handlową, którą prowadził p. Koszal. Był to duży sklep spożywczo-przemysłowy, którego jednak żywot nie był zbyt długi. Przez kilka lat prowadzona była tutaj działalność handlowa w branży zabawkowej, artykułów zdobniczych, przyborów szkolnych, kosmetyków, itp. Od strony ul. Ścianki prowadzi swój punkt usługowy jedyny w Strzelnie szewc - usługi szewskie w szerokim zakresie napraw. Niestety i ta placówka zamknęła swoje podwoje.


Od kilku lat parter budynku będącego niegdyś w zasobach Powiatu Mogileńskiego znajduje się w rękach prywatnych. W 2017 r. mieszkaniec Strzelna Mariusz Kulse uruchomił tutaj markowy sklep American Dream Strzelno Moda Męska & Damska. Wcześniej prowadził on w mieście dwa inne sklepy odzieżowe, które połączył, przenosząc je do nowoczesnych i pięknych - po gruntownym remoncie - dwukondygnacyjnych wnętrz nowoczesnej placówki handlowej. American dream to w dosłownym tłumaczeniu: amerykańskie marzenie (sen). Faktycznie, tutaj każdy może spełnić swoje marzenia o pięknym ubiorze i to od stóp do głowy - wszystko, co do ubrania i modne można tutaj nabyć. Do sklepu na zakupy zjeżdża się cały region i to nawet z dalszych stron. Jako ojciec chrzestny Mariusza i bliski, bo z pierwszego kuzynostwa krewny jego ojca polecam tę najpiękniejszą placówkę handlową w Strzelnie i regionie. Wystarczy tutaj raz zajrzeć, by stać się fanem American Dream…


Sam Mariusz to wytrawny handlowiec, który dawno temu zaczął od straganu na targowisku przy hotelu. Ciężka i wytrwale prowadzona przez cały rok kalendarzowy tego typu działalność zaowocowała po latach pierwszym sklepem stałym przy ulicy Kościelnej, a następnie kolejnymi sklepami w Rynku. Warto zajrzeć do tego sklepu i niedrogo, a do tego bardzo gustownie się ubrać. U Mariusz - popularnie wszyscy Go tak nazywają - znajdziesz fachową poradę i uprzejmą obsługę. Do zobaczenia w sklepie!   

poniedziałek, 13 maja 2019

Spacerkiem po Strzelnie - cz. 38 Rynek - cz. 35


W piątek spotkałem pana Alojzego Kluczykowskiego, który wielokrotnie wzbogacał moją wiedzę o Strzelnie i to tym przedwojennym, okupacyjnym, jak i powojennym. Tym razem naszą rozmowę skierowałem na dzieje ostatnio opisywanej kamienicy w Rynku, popularnie zwanej biblioteką. Potwierdził funkcjonowanie na obu kondygnacjach marketu odzieżowego. Dodał, że w czasie okupacji pomieszczenia te wykorzystywali Niemcy, którzy w 1942 r. uruchomili w nich kasyno oficerskie. Korzystali z niego oficerowie, którzy po wybuchu wojny z Rosją sowiecką w miejscowym szpitalu leczyli rany oraz przechodzili rekonwalescencje. Było ich wielu, kilkudziesięciu, a pamięta to dokładnie, gdyż wraz ze swoim ojcem dowoził do kuchni różne artykuły spożywcze. Kasyno funkcjonowało do końca wojny gdyż szpital przez cały czas przyjmował Niemców rannych na froncie wschodnim.

Rynek 20 i Lippmannowie

Dzisiaj przechodzimy na zachodnią, ostatnią pierzeję Rynku i zatrzymujemy się przy kamienicy oznaczonej numerem 20. Jak już wspominałem o numerach policyjnych, jakie nosiły domy miejskie na przełomie XIX i XX w., ta oznakowana była numerem 69. W niej mieszkał i prowadził interes rodzinny Abraham Lippmann. Był on jednym z najzamożniejszych pośród Żydami kupcem parającym się, od co najmniej trzech pokoleń handlem. Zajmował się obrotem wyrobami metalowymi i jak odnotowano, w okresie międzywojennym, sklep żelaza Lippmannów był największą tego typu placówką na Kujawach. Prowadził również dział nasienny. Reklamując go tak oto ogłaszał się w 1891 r., w strzeleńskim „Nadgoplaninie": Nasiona polne i ogrodowe świeże, dobrze kiełkujące poleca A. Lippmann w Strzelnie. Lippmannowie byli znaną od lat w Strzelnie i na Kujawach rodziną Kupiecką. Antenatem żydowskiej rodziny Lippmannów był Schmul Lippmann, który z małżonką Juttch Moses miał czterech synów: Abrahama ur.?, Leo ur. 1863 r., Ludwiga ur.? i Mosesa ur. w 1850 r. Ten ostatni w 1875 r. poślubił w Strzelnie Wolfinę Aron i wyprowadził się stąd.

Abraham prowadził rozległą działalność kupiecką, parając się obrotem płodami rolnymi. Prowadził swój interes przy ulicy Szkolnej i Cestryjewskiej [obecnie Ścinki] oraz przy Rynku. Szczególny rozkwit działalności przypadła na początek XX w.


Abraham ożeniony został z córką niemniej bogatego strzeleńskiego kupca żydowskiego Chappa, Dorotheą. Małżonkowie Lippmannowie mieli siedmioro dzieci: Leo ur. 1875 r., Maksa ur. w 1874 r., Izydora ur. 1876 r., Marthe ur. w 1879 r., Ludwika ur. w 1880 r., Juliusza ur. w 1882 r. i Janusa ur. w 1883 r. O Leo udało się jedynie ustalić na podstawie spisu uczniów miejskiej szkoły koedukacyjnej, iż miał dwójkę dzieci: córkę Hertę ur. 28 marca 1901 r. i syna Martina ur. 21 stycznia 1903 r.

Kontynuując opowieść o Abrahamie Lippmannie zaznaczyć należy, że pochodził on w trzecim pokoleniu z pierwszych osadników żydowskich, którzy zamieszkali w Strzelnie po 1775 r., czyli po wielkim pożarze Inowrocławia. To właśnie ze stolicy Kujaw Zachodnich wywodzili się jego przodkowie i już wówczas zaliczali się do grupy zamożnych Żydów, których roczny dochód oscylował w granicach 1000 talarów.

Abraham doszedł do największych pieniędzy pod koniec XIX w. Zaliczany był do tzw. I klasy wyborczej, która skupiała posiadaczy parcel, nieruchomości, przedsiębiorstw i znaczących majątków. Od 1889 zasiadał w radzie miejskiej Strzelna, w której od 1919 r. zastąpił go syn Leo - był on również członkiem zarządu gminy żydowskiej w Strzelnie. Znaczna fortuna, jaką zgromadził Abraham, zarówno ta przejęta po przodkach, jak i pomnożona ciężką pracą, została około 1914 r. zainwestowana przez jego synów: w budowę wielkiego i nowoczesnego, a zarazem niezwykle funkcjonalnego domu handlowego i domu mieszkalnego przy ul. Szkolnej. Na fotografiach z przełomu wieków, widzimy jeszcze stary parterowy budynek z wysokim poddaszem mieszkalnym, ustawiony szczytem do Rynku. Duże okna wystawowe i liczne szyldy reklamowe zdają się świadczyć o pokaźnej ofercie handlowej firmy, która już wówczas zdawała się pękać w szwach.

Przed sklepem Leo Lippmanna - lata 30. XX w. Czy to są Lippmannowie?
Nowy dom powstał na miejscu starego, przy Rynku 20. dwupiętrowy, z mieszkalnym poddaszem, odbiegał swą architekturą od pozostałej zabudowy miejskiej, a wystawił go Leo Lippmann. W swym wyglądzie niósł nowy styl oparty o funkcjonalność i nowoczesność. Budynek ten spełniał funkcję handlowo-mieszkalną i kiedy dostał się w zarząd najstarszego syna Maksa stał się największą tego typu placówką handlową na Kujawach Zachodnich i pograniczu. Magazynowanie towarów odbywało się w przestronnej piwnicy oraz na dwóch kondygnacjach części magazynowej posesji handlowo-mieszkalnej.

Dostarczanie towarów do sklepu odbywało się za pomocą wewnętrznej windy towarowej kursującej pomiędzy piwnicą a poszczególnymi piętrami. Towary o większych gabarytach składowano w wiacie podwórzowej oraz w magazynie zlokalizowanym na tyłach podwórza. Część handlowa dla klienta znajdowała się na parterze i w części balkonowej przestrzennie otwartego pierwszego piętra. Sam Maks z rodziną zajmowali drugie piętro z efektowną logią balkonową, natomiast poddasze służba domowa. W sklepie zatrudnieni byli również Polacy, a znakomita organizacja pracy oraz bardzo dobre zaopatrzenie ściągały klientów z odległych miejscowości sąsiednich powiatów.

Podobnie uczynił brat Leo, Ludwig, który w ulicy Szkolnej wystawił obszerny piętrowy dom mieszkalny zaprojektowany na wzór skromnej willi miejskiej z narożnikową logią balkonową. Dzisiaj ten element architektoniczny już nie istnieje, gdyż został zabudowany.

Ludwig usytuował na wysokości I piętra swojego domu mieszkalnego przy ul. Szkolnej szyld ścienny, który przetrwał niemalże do naszych czasów i po dziś dzień pamiętam jego krótką treść, która brzmiała „L. Lippmann - Ziemiopłody". Ludwig w działach rodzinnych przejął handel płodami rolnymi. Był jednym z największych kupców zbożowych. Specjalizował się, poza magazynowaniem, w tzw. skupie zboża na pniu, czyli w zakupywaniu po okolicznych majątkach ziemskich wiosennych zasiewów na chybił trafił. A trzeba powiedzieć, że wielu okolicznych ziemian ten typ transakcji stosowało nagminnie, li tylko po to, by tą drogą szybciej zdobyte pieniądze przeznaczać na wiosenno-letnie wojaże po Europie, a nawet Afryce. Ludwik posiadał do kontaktów handlowych, jeden z pierwszych w Strzelnie, samochód osobowy. Miał wieloletnie kontrakty na zaopatrywanie wielkich młynów zbożowych znajdujących się w dużych miastach, dlatego też prowadził również skup bezpośrednio na wagony kolejowe.


Jakieś nierozpoznane do końca interesy musiał prowadzić Ludwig Lippmann. Na ich ślad trafiłem przy okazji przeglądania gazet z lat 20-tych minionego wieku. Przykuł mą uwagę tytuł informacji:

Napad bandycki w Strzelnie, z dopiskiem Zamaskowany bandyta zranił z browninga kupca Lippmanna. Ówczesny korespondent z Kujaw tak oto donosił o wydarzeniach, jakie rozegrały się w powiatowym Strzelnie:

Pan Ludwig Lippmann kupiec zbożowy w Strzelnie w dniu 16 bm. [lutego 1927 r.] o godzinie 8-mej wieczorem posłyszawszy pukanie do swego biura otworzył drzwi od przedpokoju na korytarz chcąc zobaczyć, kto puka.
Wyszedłszy parę kroków w korytarz, spostrzegł pewnego osobnika, który nie mówiąc słowa, wyciągnął browning i strzelił raz do kupca Lippmanna. Kula przeszła przez ramię pana L., którego raniła dotkliwie. Po oddaniu strzału napastnik zbieg nie rozpoznany. Napastnik był zamaskowany. W jakim celu dobijał się do biura p. L. nie wiadomo. - Tutejsza Policja wszczęła jak najenergiczniejsze śledztwo w tej sprawie
.

Zastanawiające jest to, że bandyta oddał tylko jeden strzał. Czyżby chodziło tylko o postraszenie, czy oszukany klient mścił się na kupcu, a może zazdrosny mąż lub konkurent do czyjegoś serca ostrzegał przed „smoleniem cholew"? W każdym bądź razie zagadka nigdy nie została rozwiązana, a Strzelno obiegały, co rusz to nowe sensacyjne plotki o przyczynach owego napadu bandyckiego.

CDN

czwartek, 9 maja 2019

74. rocznica zakończenia II wojny światowej w Europie



74 lata temu, 7 maja 1945 r. podpisany został akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, który wszedł w życie następnego dnia. Dokonano tego w kwaterze głównej naczelnego dowódcy wojsk alianckich generała Dwighta Eisenhowera w Reims, a podpisał akt gen. Alfred Jodl, w obecności przedstawicieli czterech mocarstw alianckich. Są jednak dwie oficjalne daty tego wydarzenia. 8 maja w państwach zachodnich obchodzony jest jako dzień zakończenia II wojny w Europie, a w Rosji - 9 maja, jako Dzień Zwycięstwa.

Według danych Instytutu Pamięci Narodowej zawartych w opracowaniu Polska 1939-1945. Straty osobowe i ofiary represji pod dwiema okupacjami, pod redakcją prof. Wojciecha Materskiego i prof. Tomasza Szaroty, w czasie II wojny światowej zginęło od 5,6 do 5,8 mln obywateli polskich. Szacuje się, że połowę z nich stanowili polscy Żydzi. Ogrom ofiar ponieśli również strzelnianie, którzy zginęli: w walkach z najeźdźcą niemieckim i okupantem, w obozach jenieckich oraz niemieckich obozach koncentracyjnych, a także podczas pojedynczych jak i masowych egzekucji.

Rocznicę zakończenia II wojny światowej w Europie godnie uczczono w Strzelnie, oddając cześć uczestnikom zmagań wojennych i jej ofiarom. Z udziałem władz samorządowych Strzelna, burmistrza Dariusza Chudzińskiego, przewodniczącego RM Piotra Dubickiego, radnych oraz delegacji instytucji i organizacji pozarządowych odbyła się manifestacja patriotyczna. Dzieci ze Szkoły Podstawowej z Oddziałami Dwujęzycznymi przedstawiły krótki rys historyczno-literacki. Piękną oprawę dała drużyna zuchowa z tejże szkoły, zaciągając wartę honorową pod pomnikiem ofiar II wojny światowej przy ul. Kolejowej, przybranym biało-czerwonymi flagami. Dumnie łopotały na wietrze sztandary szkolne. Całość pięknie i ze wszech miar patriotycznie wypadła, a przygotowały tę uroczystość nauczycielki, Aldona Matuszak i Violetta Konieczna. Oprawę muzyczną całości dała orkiestra dęta OSP pod batutą Piotra Barczaka.

Uroczystość widziana okiem Heliodora Rucińskiego