sobota, 6 kwietnia 2024

Strzelno w latach 90. XX w. - cz. 6

 

Sobota przedwyborcza jak na razie zapowiada się pogodnie. Zapewne wszyscy podjęli już odpowiednie decyzje, Facebook przestał być okupowany, a tym samym stał się bardziej czytelny. Zatem dzisiaj zapraszam wszystkich na wirtualny spacer śladami niemieckiego turysty Klausa Mantheya, który wielokrotnie odwiedzał nasze miasto na przełomie XX i XXI w. Dzisiaj poznamy ulice Świętego Ducha i Powstania Wielkopolskiego, jak wyglądały w latach 1996-2002. Zapraszam!

Ulica Świętego Ducha















Ulica Powstania Wielkopolskiego













poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Strzelno w latach 90. XX w. - cz. 5

Drugi dzień Świąt Wielkanocnych z piękną, słoneczną pogodą nastraja do spacerów, wypadów za miasto - do lasów i nad jeziora. Pamiętajcie o dyngusie. Już po odwiedzeniu tych miejsc, kiedy zmrok zapadnie zapraszam do wirtualnego spaceru uliczkami Cestryjewa. Jest to najstarsza dzielnica Strzelna, z urokliwymi uliczkami i zakamarkami, pamiętająca czasy kształtowania się miejskości - część północno-zachodnia. Przypominam, że spacer ten zawdzięczmy urodzonemu w Strzelnie Klausowi Mantheyowi, turyście niemieckiemu, który nasze miasto odwiedzał kilkanaście razy, dokumentując stan naszego miasta… 

Zdrowych pogodnych świąt i dużo zdrowia na dni poświąteczne!

Ulica Cestryjewska






Ulica Lipowa





Nieznane? podwórze

Ulica Szkolna



Ulica Kasztanowa

Ulica Krzyżowa


Ulica Świętego Andrzeja


Ulica Świętego Jakuba


Ulica Ścianki






Ulica Świętej Anny





    

niedziela, 31 marca 2024

Wielkanoc


Wielkanoc 2006 rok - Dawidek z babką, w 1/3 przez niego zjedzoną

Przywoływanie przeszłości to podróż sentymentalna w odległe czasy dzieciństwa, czy do lat młodzieńczych, kiedy na co dzień obcowaliśmy z dziadkami i rodzicami. Owe zwracanie się, czy wręcz sięganie do zakamarków naszej pamięci to nic innego jak odkurzanie tradycji i dorobku kulturowego wielu pokoleń, które tak po prawdzie składają się na nasze dzisiejsze jestestwo, a które zapisane zostało w pamięci dawnymi opowieściami naszych bliskich - jak to drzewiej bywało?

I dzisiaj tak właśnie się dzieje przed ważnymi w naszym życiu momentami, a szczególnie świętami. Wówczas zastanawiamy się jak to babcia i mama robiły, wracając przy tej okazji do starych przepisów na wypieki, sałatki, galarty, pasztetu, szynki i kiełbasy. Jest to coś niesamowitego w tym współczesnym zagonionym świecie, w tej pogoni za lepszym jutrem, w codziennym opychaniu się byle czym, co nasycone jest konserwantami i uniwersalnymi smakami, a co nie ma nic wspólnego z naszą kuchnią regionalną.



Zatem mamy Wielkanoc! Zastanówmy się, czy wręcz przypomnijmy sobie, jak te święta dawniej przeżywali mieszkańcy Strzelna. By wydobyć dziewiętnastowieczną prawdę o świętach Zmartwychwstania Pańskiego, wystarczy sięgnąć do dzieł Kolberga i starej prasy. By zaś dopełnić obrazu tych świąt, sięgnijmy do albumów z kartami pocztowymi czy albumów malarskich z obrazami, na których artysta wymalował stoły wielkanocne, kosze ze święconkami itd.

Ale zanim nastały te dni świąteczne, na 40 dni przed ich „eksplozją” rozpoczynał się post, który autentycznie powodował w organizmach naszych przodków, w miarę upływu tych dni, ogromne pragnienie zjedzenia czegoś co zowie się mięsem, czy słodkim ciastem. Przez 40 dni jedzono żur nie kraszony z ziemniakami lub chlebem, groch, fasolę – jako wysokobiałkową strawę, kluski żytnie i ziemniaczane z mlekiem, a niekiedy i z samą wodą oraz biały ser w formie gziku lub klusek – pierogi leniwe. Po prostu poszczono, oczyszczając organizm i modląc się podczas piątkowych nabożeństw – Drogi Krzyżowej.

Dawno temu, kiedy to byli z nami - Joanna i Marcin

Czytający ten tekst młodzi zapewne powiedzą, co ten wapniak wypisuje: żur, czyli osolona woda zaciągnięta ukiszoną mąką żytnią, jałowe ziemniaki, suchy chleb, groch, gzik, mleko – brrrryyyy, przecież to jest nie do przełknięcia. I macie rację, że ten aż tak umartwiający jadłospis nie ma dzisiaj prawa bytu.

Ale powiem wam, ja ów przysłowiowy wapniak, co przeżył niejeden taki 40-dniowy post, że wspomnienie dwudniowej uczty przy stole świątecznym do dzisiaj jest najpiękniejszym wspomnieniem tamtych lat. Może dlatego, że byli rodzice, babcia, ciocia i nas siedmioro dzieciarni oraz wielkie pragnienie zjedzenia kiełbas, szynki, zylcy oraz słodkich mazurków, tortu, ciasteczek i owego cudownego sernika. Nie wspomnę sałatek, jajek, ćwikły i chrzanu wykręcającego nos.



Zajrzyjmy do kuchni naszego dzieciństwa, pomijając tę kolbergowską z XIX wieku, do tej sprzed kilkudziesięciu lat, czyli lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego stulecia, która najbardziej utrwalona, kontynuowana jest współcześnie przez nas samych.     

W wielkim tygodniu dniami szczególnymi były te trzy ostatnie. W Wielki Czwartek wszyscy udawaliśmy się do kościoła na wieczorne uroczystość Ostatniej Wieczerzy Pańskiej. W tym dniu była to jedyna msza św. Ale również w tym dniu zaczynały się kulinarne przygotowania do świąt. Corocznie mama poświęcała przedpołudnie na pieczenie kruchych ciastek, którymi zapełniała wielkie blaszane pudło. Innymi wypiekami były babki piaskowe w korytku, w formie okrągłej, karbowanej oraz kamionkowej. Również przygotowywała spody pod mazurki i biszkopt na tort. Lukrowanie bab, nadziewanie i dekorowanie tortu i mazurków oraz sernika upieczonego w piątek, następowało w sobotę z wczesnego ranka.

Wracając do czwartku, to po południu mama mieliła i przyprawiała mięso na białą kiełbasę, zaś wieczorem po przyjściu z kościoła napełniała tym farszem mięsnym jelita świńskie.  Później wisiały pęta na drążkach, roznosząc woń po całym mieszkaniu. Również w tym dniu bejcowała mięsiwa, przygotowując je do piątkowego pieczenia.

Wielkanoc 2024



W piątek do południa wszyscy szliśmy do spowiedzi. Z kartkami w ręku, kolejno podchodziliśmy do mamy, z prośbą o wybaczenie naszych występków - grzechów - i całowaliśmy rodzicielkę w dowód skruchy w rękę. Pamiętam, jak mama uśmiechając się, wycierała w fartuch dłoń i ze słowami - żałuj za grzechy, podawała spracowaną dłoń do ucałowania. Dziś tego zwyczaju już chyba nikt nie stosuje, a przecież było to takie piękne.

W tym najbardziej postnym z postnych dni w naszym domu przygotowywane były wszystkie mięsiwa – oczywiście bez próbowania. Tak, więc wcześniej nasoloną szynkę należało opłukać i silnie związać dratwą na wzór siatki. Następnie gotowało się ją z dodatkiem warzyw i przypraw, tyle godzin ile kilogramów ważyła. Po ugotowaniu lądowała w kadzi z zimną wodą, a mama tłumaczyła nam pytającym się - dlaczego? - by zachować jej soczystość. W trakcie przygotowywane były mięsiwa do pieczenia. Ojciec uwielbiał wołowinę w całości. Mama słuszny kawał takiego mięsa szpikowała słoniną, soliła, pieprzyła - bez tych współczesnych przypraw do mięs – kładła do brytfanny na rozgrzany tłuszcz i opiekała. Później dusiła z dodatkiem czosnku i cebuli, pod szczelnym przykryciem. Kolejnym mięsiwem była karkówka zwinięta w baleron i podobnie, ale bez słoniny, pieczona i duszona. Omastą całości był wyśmienity pasztety z dziczyzny. Co roku i ja pasztet robię, niekiedy z dziczyzny, a w tym roku wieprzowy – pychota. Bardzo dobre pasztety robią moi bracia myśliwi: Michał i Antoni - jadłem, palce lizać.


Mama miała tak zaplanowaną pracę, że między tymi mięsiwami, jeszcze znajdowała czas na zrobienie pysznej „zylcy", czyli galartu z golonek. Do zastygnięcia, zylca wylewana była do dużej kamiennej, okrągłej formy. Zylcę polaną octem w dużych ilościach połykał tata, jako przekąskę pomiędzy posiłkami. W tym czasie starsi bracia tarli chrzan w korytarzu przy sztucznie wywołanym przeciągu. Natrzeć musieli tej przyprawy cały słój, a już samym jego doprawieniem zajmowała się mama. Kilka dni wcześniej, wysiewana była gorczyca na ligninie i robiona była ćwikła, czyli ugotowane, obrane i pokrojone w plastry czerwone buraczki, ściśle ułożone w weckach, a następnie zalane kwaśno-słodką zalewą: lekko osolona i osłodzona gotująca woda z dodatkiem ziela angielskiego, listka bobkowego, cebuli, korzenia chrzanu i octu. Był to nieodzowny dodatek do mięs na zimno. Dziś najlepszą ćwikłę robi brat Grzesiu. 

W piątek, wcześnie rano, mama zakradała się do sypialni i uchylając pierzyny, wybijała na naszych nogach „Boże Rany". Ten manewr nie ominął nikogo, nawet ojca. Wołając: Boże Rany! Boże Rany! - niemiłosiernie śmigała witkami po naszych nogach, przy okazji sprawdzając: - Maryś znowu nóg nie umyłeś! Cały dzień pościliśmy. Rano chleb z marmoladą i czarna kawa zbożowa, na obiad polewka, wieczorem herbata i chleb z dżemem. Mama z tatą w ogóle nie jedli w tym dniu, jedynie pili kawę zbożową. Wieczorem szliśmy wszyscy obowiązkowo do kościoła na liturgię i do Grobu Pańskiego. Po powrocie, jak starczyło czasu, to jeszcze robiliśmy - mama lub któryś ze starszych braci - baranka z dwóch osełek masła.

W sobotę rano z kuchni ulatniał się zapach parzonej białej kiełbasy. Na tym wywarze, jak i na wcześniejszym z gotowanej szynki, mama przygotowywała świąteczny żur z jajcem na twardo i plasterkiem szynki. Także z rana rodzicielka ciachała warzywa na sałatkę, gdyż bigosu nie gotowaliśmy na Wielkanoc. Wielkanoc to zimny stół, wyjątek stanowił żurek na ciepło, gorąca biała kiełbasa i jajca na miękko. Te na twardo, gotowane były w sobotę w łupinach od cebuli, dawało to jasnobrązowy kolor. Kilkanaście ugotowanych bez barwienia jaj służyło nam do wykonania różnymi technikami przecudnych pisanek. A były to jajca kolorowane farbkami wodnymi, kredkami pastelowymi i wyklejane kolorowymi bibułkami. Najpiękniejsze pisanki wychodziły spod pędzla mamy, malowała je po mistrzowsku.


Pomimo tych zapachów i krzątaniny, post nadal obowiązywał, nawet po poświęceniu jadła, czyli tzw. święconego, które nosiliśmy do kościoła w ogromnym koszyku wiklinowym. Kiedy już nastał zmrok, wszyscy jak jeden mąż zasiadaliśmy do stołu i kleiliśmy pudełka na prezenty, jakie to w nocy, a właściwie nad ranem przynosił do domy naszego „Zając". Kartoniki te mościliśmy siankiem wykonanym z drobniutko pociętej zielonej krepy i bibuły. Były to tzw. gniazdka, które następnie składaliśmy w różnych, ale widocznych zakamarkach, po to by rano odkryć w nich wszelakie słodkości: cukrowe zajączki, kurczaczki, jajeczka, czekolady, batony itp. słodkości.

Ale, zanim do tego doszło, starsi bracia i rodzice chodzili na rezurekcje, czyli uroczystą, pierwszą z rana mszę św. z procesją. Po mszy św., kiedy obywatelstwo opuszczało kościół, odbywał się harmider niebywały. Kilkoro mężczyzn odpalało ładunki karbidu (gazu powstałego z mieszaniny wody i kamienia karbidowego) nagromadzonego w specjalnie przygotowanej puszce. Detonacjom towarzyszył silny huk!

Po przybyciu z kościoła mama, przy naszej pomocy szykowała śniadanie wielkanocne. Myśmy zastawiali ogromny dwunastoosobowy stół świąteczną zastawą, a następnie: galartami, mięsiwami na zimno, szynką gotowaną, jajcami na twardo, sałatką, barankiem z masła, pięknymi okrągłymi chlebami, ćwikłą i innymi dodatkami. Wszystko udekorowane było „grynszpanem", jak zwykliśmy nazywać gałązki zimozielonego bukszpanu. W kuchni parzyła się biała kiełbasa i parówki dla najmłodszej dziatwy; podgrzewał się żur i gotowały się pięciominutowe jajka na miękko. Oddzielny ośmiokątny stolik brydżowy załadowany był ciastami: tortem, mazurkami, sernikiem, babami silnie lukrowanymi, ciasteczkami i czym tam się jeszcze dało. Kiedy siadaliśmy do stołu, wszyscy czekali, aż mama obierze jajko podzieli je na drobne kawałki i wszystkich, niczym Bożonarodzeniowym opłatkiem, poczęstuje z życzeniami Wesołego Alleluja! Bezwzględnie odmawialiśmy modlitwę: Pobłogosław Panie Boże nas i te dary, które z twej szczodrobliwości spożywać mamy Amen.


W ruch szły noże i widelce, w pierwszej kolejności pałaszując ciepłe potrawy, zimne zostawiając na później. Obiadu w tym dniu nie wystawialiśmy. Stół stał cały dzień zastawiony smakowitościami, jeno podchodziło się do niego i pojadało: zimne mięsiwa z sosami tatarskim i majonezem oraz z dodatkiem ćwikły; szynkę z chrzanem, podobnie białą kiełbasę; no i oczywiście ciasta wszelakie.

Wielkanoc kończyła spożywanie żuru „kroszonygo hoczykim", jak mawiała nasza sąsiadka z podwórza. Kiedy onegdaj zapytałem się jej: - Sąsiadko, a jaki to jest ten żur? Wówczas pokazała mi. Do gotującej się wody, z lekka osolonej, wlewało się zakwas z żytniej mąki wcześniej uczyniony. Gdy ten połączył się z wodą i przybrał właściwą konsystencję, dla zup zagęszczonych, wkładało się do gara pogrzebacz do białości w palenisku rozżarzony. Jego zetknięcie z żurem powodowało wybicie się tłustych oczek powstałych z wytrącenia się białka z przefermentowanej mąki żytniej.

Wesołego Alleluja!!!


Kiedy ta Wielka Noc nastanie życzymy Wam drodzy czytelnicy bloga „Strzelno moje miasto” na Zmartwychwstanie Pańskie dużo szczęścia i radości, które niechaj zawsze w dobrych Waszych sercach goszczą, zaś w jasnych duszach niechaj nadzieja poruszy i swym optymizmem wszystkie żale Wam zagłuszy. Zdrowych, Pogodnych Świąt Wielkanocnych, pełnych wiary, nadziei i miłości, radosnego, wiosennego nastroju, serdecznych spotkań w gronie rodziny i wśród przyjaciół oraz wesołego „Alleluja” życzą:

Lidia i Marian Przybylscy